Walki mojej kompanii – Kurpie 1915, cz. 9
Wilfried Wroost, Der Russenkopf: Die Geschichte einer Kompagnie, Hamburg 1919.
Tłum. Jacek Czaplicki
Ehinger przez cały ranek uraczył się tylko filiżanką kawy, którą jego służący nosił za nim i dosłownie podtykał pod nos.
– Pan Leutnant musi pić swoją kawę – nakłaniał go Kiehn – to nie podróba od Speckmanna, to ta z ostatniej paczki, którą przysłała nam żona pana Oberleutnanta.
To dlatego Ehinger wypił kawę. Potem obszedł okopy. W górę i w dół, tam i z powrotem. Gdyby Russenkopf była trzy razy większa, obszedłby ja równie dokładnie. Ludzie siedzieli w swoich wnękach i oczyszczali wycieruchami lufy, przecierali zamki i celowniki. Zatrzymał się przy jednym ze schronów. Mężczyzna, który tam siedział, czyszcząc broń, używał jej części jak kastanietów oraz głośno i wyraźnie gwizdał piosenkę o Carmen. Ehinger musiał słuchać wbrew swojej woli.
– Zühlcke, kto tak dobrze cię nauczył tej piosenki?
– Nikt mnie tego nie nauczył, panie Oberleutnant. Nauczyłem się tego sam – odpowiedział Zühlcke [w tekście żołnierz mówi swój dialog z silnym dialektem fryzyjskim]
– Czyli często chodziłeś do opery?
– Tak jest, w każdą niedzielę chodzę do Jallerie [?]
– To bardzo dobrze – powiedział Ehinger – czym się zajmujesz w cywilu?
– Pracuję w firmie przewozowej.
– Jako kto?
– Cóż, jako woźnica – ciągnął mężczyzna.
– Tak się cieszę, – powiedział – że masz do tego zmysł.
– Taaa – odpowiedział rezerwista – w kręgach pana Oberleutnanta ludzie myślą, że my tylko balujemy, przepijamy ciężko zarobione pieniądze i bijemy się między sobą, ale nie zawsze tak jest …
– Och, w żadnym wypadku, mój drogi, nigdy nie wyraziłem takiej opinii – zaprotestował Ehinger – ale nie każdy w tej klasie ma możliwość i okazję, by po pracy oddawać się takim przyjemnościom.
– Zgadza się, ale nie jestem panem Oberleutnatem, a jestem tam w każdą niedzielę. Kiedy moja Olle czasem klęła i krzyczała, ile to kosztuje, ile mnie to kosztowało …
– Masz na myśli swoją żonę – próbował sobie to przetłumaczyć Ehinger.
– Nee, nee, to znaczy, to tylko moja matka … nie jestem żonaty i nie jestem na tyle głupi by w to wchodzić, to by oznaczało koniec z operami.
Ehinger musiał się na to uśmiechnąć.
– I dlatego wolałeś zostać singlem? … Nie potępiam tego! Mam nadzieję, że po wojnie będziesz miał okazję ponownie często cieszyć się tą sztuką. Będziesz dalej często chodzić do opery, prawda?
– I to na pewno – odpowiedział rezerwista Zühlcke. Na pierwsze czternaście dni zabiorę ze sobą łóżko oraz zapas chleba i nie będę schodził z widowni. Stara Olle może sobie marudzić ile tylko chce.
– No cóż, – zawołał wesoło Oberleutnant. – Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze kiedyś, kiedy znowu Carmen będzie wystawiana.
– Panie Oberleutnancie, ale raczej nie Jallerie – odparł rezerwista.
– Prawdopodobnie nie – Ehinger odpowiedział ze śmiechem, – ale jeśli kiedykolwiek zobaczysz mnie w mojej loży, to wywołasz mnie stamtąd podczas przerwy, prawda? – Podał rękę żołnierzowi, a ten mocną dłonią woźnicy potrząsnął nią, tak jakby chciał zatrzymać konie w galopie i spojrzał na swego dowódcę błyszczącymi oczami.
Jeśli prawdą jest, że wszyscy zwykli żołnierze w Feldgrau, którzy giną w ogniu walk lub oddają ducha w szpitalach polowych na tyłach w wyniku ciężkich ran, idą do nieba, a tam aniołowie potrafią śpiewać lepiej i piękniej niż wszystkie ziemskie primadonny oraz są mistrzami w mezzosopranie, w sopranie, w alcie czy też w kontralcie, to niech rezerwista Emil Zühlcke otrzyma nagrodę, bo już nigdy nie usłyszał opery. Russenkopf pochłonęła go wkrótce potem, jak wielu innych, którzy mieli wiele marzeń i planów.
Ehinger ruszył do ziemianki Doktora. Nad wejściem była przybita mała tablica. „Do Uczonego Troglodyty” można było na niej przeczytać. Waldschütz wchodząc zastukał w tablicę, której lokator ziemianki jeszcze nie zauważył, choć wisiała tam od ośmiu dni, a Doktor często wchodził i wychodził ze swego schronienia. Wkrótce po wejściu Ehingera, wpadł tam służący Leutnanta Müllera.
– Wybaczcie mi, panie Oberleutnancie, czekamy – zameldował.
– Dobrze mój synu, wybaczcie … zaraz przyjdę – powiedział Ehinger, a służący pospiesznie wyszedł.
Służący nie potrafił zwrócić się do przełożonego bez powiedzenia „Wybaczcie mi”. „Wybaczcie mi, panie Leutnancie, kawa gotowa” albo „Wybaczcie mi, panie Leutnancie, pan Oberleutnant chce z panem rozmawiać”. Rano, gdy zaczęły wybuchać granaty ręczne, obudził go słowami: „Wybaczcie mi, panie Leutnancie, Rosjanie atakują!”
Wszyscy trzej wstali i wyszli z domu uczonego troglodyty.
W „Piwnicy Bohaterów”, w ziemiance Ehingera był już rozstawiony stół.
Kiedy się rozsiedli, pojawił się również Magerfleisch. Przeprosił za spóźnienie, bo trochę odpoczywał, ponieważ od wczorajszej nocy nie czuł się dobrze. Nikt jednak nie zwrócił na to uwagi i nie zauważył, że niechętnie je zupę.
Podczas posiłku rozmowa obracała się wokół ulubionych potraw poszczególnych osób. Wszyscy wspominali nazwy potraw, tylko młody Leutnant powiedział, że nie obchodzi go co je, byle było co jeść.
– Czy słuchasz? – Ehinger zapytał Doktora siedzącego obok. – I ten człowiek chce być pastorem! – Roześmiał się tak głośno, że zegar wiszący nad nim poczuł wielką chęć wybicia godziny.
– Cóż – zapytał nieco onieśmielony młody Leutnant – czy pastor może być koneserem jedzenia?
– Nie bardzo – odpowiedział Ehinger – ale wiedza jak dobrze zjeść jest częścią jego pracy. Rozumiem mój drogi, nie słyszałeś, że jestem synem pastora?
– Ta informacja to dla mnie nowość.
– Pan Leutnant o tym nie wiedział? – zawołał Waldschütz. – Pan Leutnant powinien był się domyśleć, że…
– Dlaczego? – zapytał z zaskoczenia, ale Waldschütz nie odpowiedział. Pochylił głowę prawie do talerza i stłumił napad śmiechu.
– Waldschütz, Waldschütz, – Ehinger żartobliwie pogroził. – Chyba się domyśliłem. Czy nie zamierzałeś powiedzieć: dziecko pastora i ludzie pokroju Müllera rzadko lub nigdy wchodzą sobie w paradę, tak?
– Wykluczone – Waldschütz bronił się, patrząc na dowódcę swojej kompanii niewinnym wzrokiem.
– Tak mi się wydawało – powiedział Ehinger. – Ale, żeby nie zboczyć od naszego tematu rozmowy … mój ojciec, pan Müller, był naprawdę pastorem. Prawdziwy pastor, mianowany przez wysoką radę konsystorską, w Kay pod Züllichau [Kije, wieś w gminie Sulechów]. Ale jego jako pastora nie wypada oceniać według jego najmłodszego potomstwa…
– On palił! – powiedział Doktor, zwracając się do Muller’a z boku.
– Tak, robił to – potwierdził Ehinger.
– I nie odmawiał sobie picia.
– Tak, to też – krzyknął głośno Ehinger. – Tak, nie wylewał za kołnierz. Potrafił też dobrze grać w kręgle. Tylko gry w karty nienawidził, jak żaden inny urzędnik w promieniu dziesięciu parafii. Z pierwszych kazań, które usłyszałem jako mały chłopiec, z których wiele już zapewne nie pamiętam, to jego gniewne słowa, które mówił z ambony na zgromadzeniu, o tym występku wryły mi w pamięć. Ale miał do tego prawo, bo cegielnia, która należała do naszej wsi, była miejscem, gdzie często uprawiano hazard. Tak… cóż, to jest tylko wzmianka na marginesie, ale skoro mówiliśmy o jedzeniu, to wróćmy do tego. A więc w naszym domu jadaliśmy dobrze. Żadnych tam dań dla smakoszy, Müllerze. Ale by ci to uzmysłowić, to była dobra kuchnia domowa. A mój ojciec wiedział, jak gotować. Tak, tak, tak, pastor z Kay. Ponieważ nasza mama często chorowała i kurowała się u krewnych w Turyngii, to ojciec musiał prowadzić kuchnię. A pokojówka – bo nie mieliśmy dziewki, tylko prawdziwą niemiecką pokojówkę, pulchną, ale mocno związaną gorsetem – słabo znała się na gotowaniu. Zwykle dodawała do jedzenia za dużo składników lub zapominała o nich oraz zdejmowała z ognia potrawy jeszcze na wpół surowe. Za to ojciec wiedział dokładnie jakie składniki należy dodać do puddingu z mąki, jak ugotować tę czy inną zupę oraz znał wszystkie składniki i sposób przygotowania świątecznego ciasta. Nie odchodził od ognia, gdy karp noworoczny gotował się w piwie, a także pomagał przy wałkowaniu ciasta do makaronu i wiedział jak je pokroić na paski. Oczywiście wiedziano o tym we wsi, ponieważ zdarzało mu się wyjść na plebanię między liturgią a kazaniem, aby podlewać piekącą się gęś.
Wszyscy siedzący przy stole roześmiali się głośno, a „Roi de Paris” wybił sześć niskich dźwięków. Przez chwilę wydawało się nawet, że Wilhelm Raabe uśmiechnął z obrazu, który wisiał obok zegara w skromnej ramce. I gdyby w przytulnym pomieszczeniu nie było tak gwarno, prawdopodobnie można by było usłyszeć słowa tego starego pana: – Szkoda, że nie był mi znany za życia, gdy jeszcze tworzyłem. Dałbym mu godne miejsce w jednej z moich sześćdziesięciu czterech powieści i opowiadań, ponieważ wiele jego pokroju ludzi przedstawiłem we właściwym świetle, tak, aby napełnili świat humorem i pogodą ducha, ku uciesze moich czytelników.
Materiały zamieszczone w serwisie są chronione prawem autorskim i mogą być wykorzystywane przez użytkowników zgodnie z licencją Creative Commons BY-NC-ND, tj. umożliwiającą użytkownikom serwisu kopiowanie i rozpowszechnianie utworu pod warunkiem uznania autorstwa, tylko do użytku niekomercyjnego i bez utworów zależnych.
https://creativecommons.org/licenses/by-nc-nd/4.0/