Walki mojej kompanii – Kurpie 1915, cz. 19
Wilfried Wroost, Der Russenkopf: Die Geschichte einer Kompagnie, Hamburg 1919.
Tłum. Jacek Czaplicki
Z Lunety [cześć fortyfikacji], która znajdowała się między frontem Russenkopf a Lewą Skronią, widzieli, jak Rosjanie kopią okop na skraju lasu, zasłonięty jedynie przez skrajne krzewy. Z innego miejsca na Russenkopf nie było go prawie widać. Drzewostan znajdujący się w tym miejscu był w większości młody i zbyt gęsty. Z drugiej strony, bardziej na lewo, od strony pozycji pod Tartakiem, prowadzone prace była całkowicie widoczne. Przez lornetkę Müller widział, jak ziemia jest wyrzucana z okopu i jak pojedyncze postacie w brązowych płaszczach przemykają tam i z powrotem.
Leutnant pobiegł poszukać dowódcy kompanii.
Ehinger siedział przed swoją ziemianką. Obok niego kucał Doktor. Obaj mieli w rękach widelce i noże do obierania ziemniaków.
– Cóż – powiedział Ehinger do zbliżającego się – czy twój żołądek też ci się daje we znaki? Spokojnie, więcej już nie ma.
– Dziękuję – odpowiedział Müller – nie jestem głodny.
– Jak – wykrzyknął Ehinger – nie głodny? Więc jesteś najszczęśliwszym człowiekiem na całej Russenkopf. Ale jak tam prace które prowadzisz, wszystko idzie dobrze?
– To trudne prace, panie Ehinger – odpowiedział Müller, opierając się z rękami założonymi za plecami o ścianę okopu obok dowódcy kompanii. – Ale mimo to zbliżamy się do celu; dość wyraźnie słychać Rosjan pracujących przy kopaniu.
– A więc – powiedział Ehinger, który w międzyczasie nabił na widelec kartofel wielkości pięści, a nożem obierał jego popękaną skórkę – gdyby nie ranni, których nie możemy zabrać ze sobą, kazałbym w odpowiedniej chwili przerwać pracę, bo to męczy ludzi. Wszyscy muszą mieć odpowiednio dużo energii, gdy będziemy przekradać się do sąsiedniej dywizji.
– Panie Ehinger – powiedział Leutnant, spoglądając swoje na stopy wyciągniętych odrobinę przodu nóg – trochę się obawiam, że nie uda się dziś powtórzyć wczorajszego planu. Nie chcę cię niepokoić, ale muszę przyznać, że Rosjanie pokrzyżowali nasze zamiary.
– Jak to?
– Rosjanie – kontynuował Müller, patrząc spokojnie na swojego Oberleutnanta – kopią okopy na skraju lasu.
Ehinger poderwał się na nogi i pociągnął za sobą współtowarzysza. – Skąd to można zobaczyć?
Müller wymienił miejsce i cała trójka pospieszyła w tym kierunku.
Zapadł już wieczór, ale dzięki lornetce odrzucony żółty piasek wciąż był dobrze widoczny przez krzaki, które obramowywały las.
Leutnant nie odwracał wzroku od twarzy dowódcy kompanii, kiedy ten powiedział spokojnie: – Czy pana zdaniem, z tego zachowania Rosjan wynika, że chcą opuścić pozycje we wsi Klimki?
– Spodziewasz się tego? – wykrzyknął Müller mile zaskoczony.
– Ale przecież robią podkop do nas – wtrącił Doktor – nie kontynuowaliby prób zdobycia naszej pozycji, gdyby chcieli oddać wioskę.
Leutnant Müller chciał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie dołączył do nich Vizewachtmeister z artylerii, który nadzorował budowę szybu.
– Panie Oberleutnant – zameldował – Rosjanie przerwali kopanie
– To całkiem miło dowiedzieć się, że Rosjanie zaprzestali swoich nikczemnych działań. Co pan na to, panie Doktorze? Czy zmienił pan zdanie i teraz liczy się z tym, że najprawdopodobniej zamierzają opuścić Klimki?
– Można to interpretować w dowolny sposób – odpowiedział zapytany. – Być może praca była dla nich zbyt pracochłonna, albo już ją zakończyli.
– Nie sądzę – wtrącił Leutnant Müller.
Wtedy podszedł do nich żołnierz, szary jak chodząca bryła gliny, nawet jego ręce i twarz pokryte były szarą mazią.
– Panie Leutnancie – szepnął, jakby wciąż stojąc w szybie – uderzyliśmy w drewno. Jeszcze dobre dwie stopy głębokości, ale bagnet nie wszedł głębiej we wszystkich sprawdzonych miejscach.
Szyb otoczony był ludźmi, którzy w dalszym ciągu odciągali ziemię na plandekach. W tym momencie tę czynność można było przerwać, bo ciemność pozwalała, by ziemię z szybu po prostu przerzucać na przedpiersie okopu.
Ehinger spojrzał w dół, w głąb szybu. Co jakiś czas na dole robiło się jasno. To jeden z żołnierzy przyświecał kopaczom latarką. Szyb miał niedługo osiągnąć cztery metry głębokości. Aby można było wyrzucać glinę z szybu, przygotowano tam dwie półki pośrednie. Ściany, gdzie były warstwy piasku, były obite deskami i podparte słupkami. Od miejsca, gdzie zaczynała się glina, nie było już takiej potrzeby, ściany z gliny był tam stabilne. Czterech żołnierzy w dole kucało blisko ciebie, prawie stykając się głowami i ryło wilgotną glinę. Udawało im się z wysiłkiem odrywać tylko małe kawałki, wielkości zaledwie pół cegły z litego podłoża. Niespokojnie, ale niezwykle cicho, kopali małymi saperkami, których połowa trzonka była odpiłowana, aby nie przeszkadzała. Co jakiś czas żołnierz na górze, leżąc na brzuchu, wyciągał naczynie wypełnione wodą, drugi odbierał je od niego i wylewał szarą zupę na przedpiersie okopu.
Ehinger kazał przerwać pracę, aby zbadać, czy wróg nie wznowił pracy pod nimi. Słuchano uważnie, ale nic nie było słychać. Żołnierze kopali więc dalej z potrójnym zapałem i nie zwalniali tempa. Kolejna zmiana chciał im ulżyć, nie chcieli przerwać. Odczuwali głód i pragnienie, więc podawano im wodę w manierkach i gotowane ziemniaki, które zjadali ze skórą.
O trzeciej nad ranem prace w szybie były na tyle posunięte, że z dołu wyciągnięto ostatnią porcję twardej gliny. Grube drewniane kłody, które przykrywały tunel kopalni zostały oczyszczone. Z czterech żołnierzy na dole pozostał jeden, a reszta wydostała się na zewnątrz po prymitywnej drabinie składającej się z rozłupanej deski i nierównych szczebli spiętych naprędce drutem.
– Gotowe! – wyszeptali. – Można odsłaniać.
Leutnant kazał swojemu służącemu podać rewolwer i latarkę. Następnie zszedł po chwiejnej drabinie do szybu. Unteroffizier Barnekow w naczyniu kuchennym podał żołnierzowi, który pozostał na dole, kilka granatów ręcznych i swojego Browninga.
Leutnant Müller ogląda dno szybu w świetle latarki. Nasłuchuje, jednak pod nimi nic nie słychać.
– Jesteś gotowy? – zapytał cicho żołnierza.
– Tak – ten szepnął w odpowiedzi, jedną ręką chwytając i podnosząc jedną z kłód, podczas gdy w drugiej trzymał gotowy do rzucenia granat typu żółw.
Wpatrują się w czarną otchłań w szczelinie. Leutnant odczekuje pięć sekund, po czym ostrożnie podnosi drugą i trzecią kłodę. Powstaje otwór w suficie korytarza, przez który może prześliznąć się smukłe ciało. Müller leżąc płasko na brzuchu wsuwa tam głowę. Trzymając przed sobą rewolwer i latarkę, patrzy w lewo. W zasięgu ręki widzi ścianę ułożoną z worków z piaskiem, która zamyka przejście w kierunku okopu podjazdowego. Odwraca głowę w prawo. Tam widzi podobną ścianę. Nie ma czasu, by zastanawiać się nad szczęśliwym zbiegiem okoliczności, że szyb trafił w ten fragment korytarza. Po cichu zsuwa się w dół. Na górze, gdzie szyb jest obramowany głowami, które z niecierpliwością śledzą wydarzenia, jeden szepcze do drugiego: – Pan Leutnant wszedł!
Jego stopa dotyka liny podpartej na kołkach, które chronią ją przed wilgocią na dnie korytarza, a która to biegła od jednej ściany z worków z piaskiem do drugiej. W świetle latarki szybko rozpoznaje co to jest. Kabel odpalający! Chwyta go szybko i jednym ruchem rozcina izolację a następnie odsłonięty drut.
W tym momencie Leutnant oddycha z ulgą. Bezpośrednie zagrożenie minęło. Zapala lampę i rozgląda się po korytarzu. Jest niski, ma ledwie półtora metra wysokości i tylko metr szerokości. Surowe bale podpierają ściany i podtrzymują sufit. Podłoga jest mokra, a stopy grzęzną w glinie. Zimna woda przecieka przez skórzane brązowe sztylpy aż do sznurowanych butów. Kapie również z sufitu i ścieka mu po karku. Komora wybuchowa jest zablokowana workami z piaskiem. Wyciąga je i rzuca za siebie. Rozbiera drugi, trzeci, czwarty rząd ściany i dopiero wtedy dostrzega ładunki. Są to poręczne ocynkowane skrzynki. Ładunki ważące pewnie po dwa kilogramy wypełniają pomieszczenie aż po sufit. W niektórych z nich ciasno związanych drutem, znajdują się miedziane zapalniki. Leutnant wie, że mogą je odpalić nawet małe wstrząsy, uderzenia, tarcie lub rozgrzewanie. Ale największe niebezpieczeństwo zostało zażegnane przez jedno cięcie, kiedy nóż przeciął kabel. Tak więc ładunki inicjujące nie stanowiły teraz większego zagrożenia.
Müller ostrożnie wyciąga ładunki z zapalnikami i podaje żołnierzowi, którego połowa ciała wychyla się przez otwór w stropie. Ten, tak samo ostrożnie, bierze je i podaje dalej. Ładunki jeden po drugim docierają na szczyt szybu, gdzie każdy z nich jest sprawdzany przez żołnierzy, a następnie przenoszony przez Unteroffiziera Hoffmanna w miejsce, gdzie nie będą nikomu zagrażać .
Kiedy z szybu wychyla się głowa i tułów Leutnanta Müllera, żołnierze chwytają go i energicznie wyciągają.
Leutnant proponuje, aby wysłać na dół trzech żołnierzy z granatami ręcznymi na wypadek, gdyby Rosjanie próbowali rozebrać ścianę z worków z piaskiem, by zbadać dlaczego nie nastąpił wybuch. Trzech żołnierzy zgłasza się na ochotnika i schodzi do szybu. Już na dole oczyszczają komorę z kolejnych ładunków, tych bez zapalników. Mimo tego, że wokół szybu piętrzą się coraz bardziej odłożone materiały wybuchowe, to wciąż z dołu dostarczane są kolejne. Aż w trzech rzędach były one podłożone pod Russenkopf!
Wszyscy, którzy nie należeli do „Szybkommando”, jak nazywała siebie obsada szybu, tej nocy obsadzili wnęki strzeleckie. Niewykluczone było, że wróg powtórzy swoje ataki, które do tej pory były bezskutecznie.
Nawet od czoła Russenkopf była zagrożona, stamtąd również można było spodziewać się napaści, bowiem pole minowe zostało zniszczone przez niezliczone spadające tam pociski artyleryjskie. Świadczyły o tym podwójne odgłosy detonacji. Prawdopodobnie nie zachowała się ani jedna mina przeciwpiechotna.
Pinkpank trzymał w pogotowiu swoje dwa karabiny maszynowe, a Unteroffizier Hoffmann, który przemieszczał się wzdłuż wszystkich okopów z pistoletem do odpalania flar, ostatnie cztery flary trzymał w torbie, aby ochronić je przed wilgocią, gdyż w nocy rozpościerała się wokół gęsta mgła.
Silny ostrzał artyleryjski niemieckich haubic na rosyjskie pozycje w lesie ustał w chwili, gdy zmarł Aktor Orlershausen. Wtedy zaczęły strzelać rosyjskie karabiny oraz ich artyleria. Ale na Russenkopf mało kto zwracał na to uwagę. Później znów zrobiło się cicho i nikt już nie wiedział, jak potoczyło się natarcie, czy Niemcy coś osiągnęli, czy może jednak zostali pokonani.
W nocy niespokojnie było na całym froncie. Pod wsią Tartak karabiny maszynowe gęgały jak gęsi, z lasu przed wzgórzem 125 oraz ze wsi Wach rozlegały się krótkie serie ostrzału karabinowego, a w oddali na horyzoncie widać było rozbłyski. Strzelała tam ciężka artyleria, a do słuchaczy dopiero po dłuższym czasie dochodziły stłumione odgłosy wystrzałów i eksplozji.
Baterie w sektorze pułku, wciąż ustawione na wczorajszych pozycjach, również włączyły się do akcji i zaczęły nękać nieprzyjaciela.
Ehinger przez całą noc niespokojnie wędrował po okopach. W powietrzu panowała duża wilgoć, a przemoczony płaszcz nie zapewniał żadnej ochrony. Czuł dziwne uczucie, które przyprawiało go o dreszcze.
Wszędzie widać było ślady rozkładu. Sekcje drużyn były brudne i zaniedbane. Z ziemianek unosił się ciepły, stęchły zapach gnijącej słomy i siana. Ranni dosłownie leżeli na gnoju, ponieważ nie mogli się poruszać i byli zdani na pomoc z zewnątrz. Przez ich bandaże wciąż przeciekała krew. Gefreiter Brüning nie pozwolił sobie oraz swoim dwóm noszowym na żaden odpoczynek, ale pacjentów wciąż przybywało.
Zapach różnych materiałów zniszczonych i rozrzuconych wszędzie podczas wybuchów w czasie ostrzału artyleryjskiego mieszał się odorem zwłok leżących wokół pozycji i na przedpiersiu okopów oraz wiszących na zasiekach drutu kolczastego. Wyglądało na to, że wśród nich leżały również różne szczątki, których Ehinger wolał nie rozpoznawać. Szczególnie, że poprzedniego dnia jeden z pocisków artyleryjskich trafił w grób zbiorowy rosyjskich żołnierzy i rozrzucił jego zawartość. Ehinger poczuł mdłości i tylko z trudem mógł je zwalczyć.