Walki mojej kompanii – Kurpie 1915, cz. 15
Wilfried Wroost, Der Russenkopf: Die Geschichte einer Kompagnie, Hamburg 1919.
Tłum. Jacek Czaplicki
Na Russenkopf pozostałe godziny nocy zleciały szybko. Ponieważ po trzykrotnym odparciu ataków nie było się czego obawiać, na warcie postawiono już tylko po jednym żołnierzu z każdej drużyny. Budzik Kullmanna znalazł wielu naśladowców, mimo, że ten powoływał się na niemieckie prawo patentowe. Jasny poranek został powitany tylko przez wartowników, którzy obserwowali teren przez szczeliny w stalowych osłonach, a wszystkich pozostałych zmorzył sen. Russenkopf była cicha i spokojna, jak niegdyś, gdy była małym, niepozornym pagórkiem porośniętym sosnami. Tylko niezliczone trupy leżące przed czołem oraz za Lewą Skronią i wiszące na drutach kolczastych świadczyły w jakim niebezpieczeństwie się znajduje.
Tej nocy rezerwista z uzupełnień Wiek z Pinneberg, miasta ze Szlezwiku-Holsztyna samowolnie opuścił Russenkopf. Za dnia zanotował sobie kierunek oraz odległość do rosyjskiej linii telefonicznej, która przymocowana była do słupów i prowadziła z pozycji pod wsią Klimki w głąb lasu w kierunku na Szafranki. Mogła się znajdować około tysiąca dwustu metrów od Russenkopf. Z karabinem przewieszonym przez ramię, jak w trakcie przemarszów, ruszył w drogę. Jego mały kieszonkowy kompas ze świecącą tarczą wskazywał mu drogę. Po każdych pięćdziesięciu pięciu długich krokach, które przy jego długich nogach dawały dystans dokładnie sto metrów, wyrzucał jeden z dwunastu drewnianych patyków, które wcześniej sobie przygotował. Gdy został mu ostatni patyk, Wiek uniósł karabin w wyciągniętej ręce i tak szedł, dopóki lufa karabinu nie zaczepiła o drut. Ściąganie kabla w dół i rozcięcie go zajęło sekundę. Z końcówką prowadzącą w las zawrócił i ciągnął dopóki się dało, tam porzucił kabel. Nie niepokojony wrócił na pozycję i złożył meldunek dowódcy kompanii.
Na dwie godziny przed świtem Rosjanom jeszcze nie udało się naprawić linii, a za dnia nikt nie miał odwagi tego zrobić, ponieważ Waldschütz polował na każdego, kto próbował.
Rosjanie nie zwlekali długo tego dnia z rozpoczęciem ostrzału artyleryjskiego. Zaczęli już o dziewiątej rano. Po pierwszej fali szrapneli, po której wszyscy poza obsadą posterunków uciekli do schronów, do akcji przystąpiła ciężka artyleria. Była to dwugodzinna, nieprzerwana nawała ogniowa. Cechą spadających tego dnia pocisków było to, że wbijały się one głęboko w ziemię i eksplodowały z opóźnieniem, czemu towarzyszył ostry metaliczny dźwięk. W trakcie wybuchów w górę wnosiły się wysokie kolumny piasku, kurzu i drewnianych drzazg, a w miejscu eksplozji zostawały głębokie leje. Russenkopf jęczała, ryczała i dudniła pod żelaznymi ciosami, które próbowały zetrzeć ją na proch i robiły wielkie wyrwy w sosnowym poszyciu.
Była to nowa amunicja, którą Rosjanie zakupili w Ameryce i którą zamierzali odtąd stosować na tym froncie. Russenkopf tego dnia była dla nich polem doświadczalnym.
Po dwóch godzinach ostrzału nastąpiła krótka przerwa, po której Rosjanie wznowili ostrzał z taką siłą, jaka jeszcze nigdy nie spadła na Russenkopf. Był to krótki, ale przerażający ostrzał. Ziemia drżała i trzęsła się głęboko w trzewiach, jakby miała pęknąć od ciosów, które ją ugniatały i miażdżyły.
Ehinger schronił się w swojej ziemiance wraz z Leutnantem i Doktorem. Zaskoczony ostrzałem Waldschütz musiał szukać schronienia u najbliższej drużyny.
Cała trójka w napięciu wyczekiwała, wsłuchując się w ryk armat i eksplozje. Stali nieruchomo i cicho. Żaden z nich nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. Nie było komu wydawać rozkazów; musieli trwać bezczynnie i znosić swój los.
Nagle silny podmuch pobliskiej eksplozji rzucił Ehingera o ścianę. Spojrzeli na siebie z przerażonymi minami, a na zewnątrz rozległ się głośny krzyk: – Wysadzili skład amunicji!
Ehinger chciał wybiec, ale Leutnant Müller go powstrzymał. Wciąż jeszcze spadały kawałki mosiądzu z rozerwanych nabojów karabinowych, gdy nastąpił kolejny silny wybuch. Tym razem został trafiony schron Żelaznej Drużyny, w którym został pogrzebany Unteroffizier Cords i siedmiu jego ludzi. Rezerwista Anke, który kucał w bocznej wnęce, na widok tej katastrofy zerwał na równe nogi. W szoku długo się przypatrywał, zanim zdał sobie sprawę co się stało. Ryknął głośno jak zarzynany wieprz i rzucił się w tamtym kierunku ze szpadlem. Inni żołnierze krzyczeli do niego, aby się ukrył, ale nie zwracał na to uwagi. Kule gwizdały koło jego uszu. Nie słyszał ich. Kopał. Jak szalony wyrzucał urobek. Walczył bezskutecznie, dopóki nie powalił go wybuch pocisku, który trafił w okop transportowy. Z twarzą wciśniętą w piasek, z rękoma szeroko rozłożonymi, leżał na gruzach, jakby chciał ochronić swoich zasypanych towarzyszy przed dalszym zagrożeniem.
Dopiero jakiś czas później, gdy ustał ostrzał, ludzie wyczołgali się z kryjówek i ziemianek. Zdezorientowani, rozglądali się przerażonymi oczami i rzucili się do stanowisk z bronią, spodziewając się ataku. Nic się jednak nie wydarzyło. Stali więc dalej zszokowani i bezradnie patrzyli na zniszczenia. Przez pierwsze kilka minut nikt nie zdołał wypowiedzieć ani jednej sylaby. Paraliż związał im języki. Ramiona każdego z nich zwisały bezwładnie. Krew buzowała im w skroniach, klatki piersiowe ciężko pracowały; to była trauma po ostrzale artyleryjskim, który przeżyli.
Dopiero Leutnant Müller wybudził ich z tego letargu, by zabrali się do odkopywania tych, którzy zostali zasypani. Obiegł wszystkie stanowiska i ustalił straty w trzech plutonach. Były one znaczące. Wszędzie byli zabici i ranni. Wśród tych pierwszych był mały Unteroffizier Trojeck, a Unteroffizier Ronset miał zmiażdżone nogi i doznał wstrząsu nerwowego. W trzecim plutonie leżący żołnierz miał konwulsje. Piana toczyła mu się z ust, źrenice przekręciły się i były niewidoczne, a ręce i nogi miał nienaturalnie wygięte. To nie był najgorszy przypadek. U landwerzysty w drugim plutonie ujawniła się ukryta choroba. Siedział bezładnie w ziemiance, wpatrując się tępo w sufit szeroko wytrzeszczonymi oczami, od czasu do czasu wydawał z siebie nieartykułowane dźwięki. Mrok ogarnął jego umysł, stan z którego nie było już wybudzenia.
Traugott Mättich, służący Doktora, został przez podmuch eksplozji odrzucony na znaczną odległość. Biedak leżał teraz w okopie, cały się trząsł i nie mógł ustać na nogach.
Unteroffizier z drużyny telefonicznej stracił całkowicie słuch. Widział tylko ruch warg u innych, ale nie docierał do niego żaden dźwięk. Jego towarzyszowi, który kucał obok niego przy wybuchu, drżała głowa i mrugał powiekami.
W pierwszym plutonie żołnierz cierpiał na halucynacje. Co chwila krzyczał, lgnął bojaźliwie do towarzyszy, widział rozmawiające i śmiejące się postacie, które to wyglądały z ziemianek, to znów wypełzały z lejów po wybuchach, albo wychylały się zza zakrętów okopów lub maszerowały w wolnym tempie przez pole w kierunku Russenkopf.
Zdarzały się i inne objawy szaleństwa u żołnierzy. Na prawej flance czwartej kompanii, wysoki, silny rezerwista Thielemann wpadł w jego szpony. Zarzucił na siebie tornister, chwycił karabin z nasadzonym bagnetem i wyskoczył z okopu, nie dając się nikomu powstrzymać. Z głośnym okrzykiem „hurra” przypuścił szturm na szaniec nieprzyjaciela. Zdążył wepchnąć głęboko bagnet w worki z piaskiem nim trafiła go kula. Obrócił się zataczając i oparł o ścianę worków z piaskiem, przy której usiadł wyprostowany. Z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w Russenkopf.
Ehinger stał z Doktorem, gdy w ich pobliżu ktoś zaczął strzelać z karabinu. Padł drugi, trzeci i czwarty strzał.
– Co to? Kto strzela w okopie! Kolejny szaleniec?
Zza rogu wybiegali żołnierze, by schronić się w tej części okopu.
– Co się dzieje? – zawołał do nich Ehinger.
– Eilers chce nas powystrzelać, już zastrzelił Henke – krzyknął pośpiesznie jakiś żołnierz próbujący się ukryć.
Znów rozległ się strzał. Tym razem stłumiony, jakby wystrzelony z rewolweru. Ehinger wyskoczył zza rogu. Zastał tam Kiehna z browningiem w ręku. U jego stóp leżał Eilers, który wciąż ściskał karabin. Służący Ehingera strzelił szaleńcowi w tył głowy. Stał spokojnie, jego charakterystyczny wyraz twarzy nie zmienił się ani na chwilę.
– Co się stało, Kiehn?
– Obłąkany – odpowiedział służący, wskazując na martwego z roztrzaskaną czaszką od strzału z bliska.
– I po prostu go zestrzeliłeś?
– Yes! – odpowiedział Kiehn wyjmując fajkę z ust. – Ponieważ zagrażał panu Oberleutnantowi i innym. Tych, którzy stanęli mu na drodze, zabił.
– Czy ktoś jeszcze został trafiony oprócz tych dwóch, którzy próbowali go powstrzymać? – zapytał Doktor.
Wtedy nadbiegł Leutnant Müller, krzycząc. – Waldschütz jest ranny.
– Co?- krzyknął Ehinger – ten tu to zrobił?
– On był pierwszym, którego szukał – odpowiedział Leutnant Müller bez tchu.
Cała trójka pobiegła do miejsca, w którym leżał Waldschütz.
Brüning, sanitariusz, już klęczał przy nim i rozcinał mu mundur. Ranny leżał na brzuchu i patrzył błagalnie na swojego dowódcę kompanii.
– Panie Oberleutnant – jęknął słabym głosem – ten człowiek strzelił mi w plecy, jak tchórz i nawet nie wiem dlaczego.
– Mój drogi Waldschütz – powiedział Ehinger, pochylając się nad nim i chwycił za wyciągniętą do niego dłoń. – To był szaleniec, który chciał nas wszystkich zabić, a ciebie ze wszystkich tu ludzi dopadł pierwszego!
Sanitariusz, Gefreiter Brüning odsłonił ranę. Była wielkości pięści, tkanki ciała były rozszarpane i spalone na czarno. Strzał padł z bardzo bliskiej odległości. Nie było rany wylotowej. Kula utkwiła w żebrze.
Waldschütz wiedział, że nie jest dobrze.
– Panie Oberleutnant – szlochał – nie wrócę już do domu, muszę zostać na Russenkopf na zawsze.
– Mój najdroższy, najlepszy Waldschütz… – Oczy Ehingera wypełniły się łzami. Nie mógł ich ukryć, choć starał się jak mógł. Mocniej chwycił rękę umierającego, jakby bał się, że ktoś będzie próbował ją mu wyrwać. Czy miał go teraz zostawić?
– Mój drogi, … drogi Waldschütz.
– Strzał w plecy, złośliwy strzał … – szlochał Waldschütz. – Oskar – powiedział do Doktora, który odwrócił się, by ukryć swój ból – wkrótce będzie po mnie. Ale ty przeżyj i pomyśl o mnie choć czasem, … słyszysz!
Kern jęknął głośno. Cała jego samokontrola groziła żałosnym upadkiem. On, sceptyk, który kiedyś napisał sarkastyczny esej o przyjaźni, teraz najchętniej przypadłby do rannego, chwycił go za ramiona i krzyczał: Drogi przyjacielu, nie zostawiaj mnie! Jesteś jedynym, jakiego kiedykolwiek miałem!
Umierający nie mógł już znieść, że ktoś go dotyka. Każdy ruch sprawiał ból. Ratownik medyczny zaprzestał zakładać mu bandaż, który miał powstrzymać krew, bo ta zalała już płuca i wypływała z nosa i ust. Ranny dysząc, uściskał każdą podaną mu dłoń. Swojemu Oberleutnantowi przekazał szablę. Ehinger przyjął ją niechętnie. Zaczął jeszcze coś mówić, ale już nikt nie zrozumiał jego słów, jednak spojrzenie, jakim obdarzył swojego Oberleutnanta groziło rozerwaniem serca u obserwowanego. Po chwili szarpnął się na ostatni wysiłek, jak krwawiący jeleń, który ostatkiem sił chce skoczyć w gęstwinę, by tam umrzeć. Podniósł się, ale zaraz znowu upadł. Strumień krwi wypłynął z jego ust i zalał rękę Ehingera, który mocno chwycił dłoń rannego.
Waldschütz cierpiał. Jemu, najdzielniejszemu, nieustraszonemu, który zawsze porywał cały pluton, nie było dane umrzeć jak prawdziwemu żołnierzowi.
Ehinger wyprostował się z trudem. Jego rysy twarzy przybrały przerażający wygląd, jakby chciał się przeciwstawić sile przeznaczenia, która zawisła jak czarna chmura nad Russenkopf. A słońce tego dnia świeciło cudownie, był to jeden z tych letnich dni, które występują w marcu.
Rana zmarłego została zakryta mundurem. Ehinger ułożył go na plecach, a młody Leutnant zamknął mu oczy.
Wtedy to dopiero Ehinger, zaalarmowany przez Doktora, usłyszał zaciekłe, coraz bardziej nasilające się odgłos walki, dobiegające z terenów na południe od Wachu. Toczyła się tam jakaś poważna bitwa. Grzmot dział nie ustawał ani na chwilę. Słychać było nieprzerwany huk karabinów, a karabiny maszynowe regularnie jazgotały.
Czy Niemcy nacierali? Czy zamierzali odzyskać stracone pozycje, o które toczy się nieustanny spór? Czy to miał być początek ostatecznego wyzwolenia?
Na Russenkopf nie było czasu na rozmyślanie o tym. Najważniejszym zadaniem było utrzymanie tego wraku na powierzchni. Trzeba było jak najlepiej naprawić szkody, aby nie zmył ich przypływ.
Fragmenty okopów zostały odtworzone, ponownie ustawiono zadaszenia, a przedpiersia i trawersy wzmocniono workami z piaskiem. Tam, gdzie ściany okopu groziły zawaleniem, wbijano nowe pale. Stalowe ekrany, które zostały odrzucone przez eksplozje, zostały odnalezione i zamontowane na nowo. Okopy tranzytowe udrożniono, aby można było wznowić ruch między stanowiskami. Pracowali wszyscy, zniknęła apatia, która do tej pory trzymała ich w niemocy.
Duży wyłom w umocnieniach przed ziemianką zasypanej drużyny, który dawał nieprzyjacielowi widok na stanowisko z okopu podjazdowego, musiał zostać zatkany workami z piaskiem. Dopiero wtedy można było odkopać zasypanych. Wyciągnięto osiem ciał i ułożono je przy dziewiątym, rezerwiście Unke. Żelazna Drużyna pozostała nierozłączna nawet po śmierci. Siedmiu mężczyzn, z wyjątkiem młodego Unteroffiziera, którego twarz była zmiażdżona i nie do rozpoznania, a którego zidentyfikowano tylko po insygniach, musiało umrzeć z uduszenia. Znaleziono ich z szeroko otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami. To był przerażający sposób umierania. Właściwie przełożono ich z jednego grobu do drugiego, tym razem przygotowanego w leju po wybuchu. Teraz znowu byli razem, jak kiedyś gdy razem maszerowali i walczyli, jedli i spali. To, co nie udało się Kleineidamowi, nie udało się też Wielkiemu Żniwiarzowi. Odtąd leżeli razem w jednym grobie i żaden z nich już nie potrzebował udawać, że jest niższy lub wyższy.