Walki mojej kompanii – Kurpie 1915, cz. 13
Wilfried Wroost, Der Russenkopf: Die Geschichte einer Kompagnie, Hamburg 1919.
Tłum. Jacek Czaplicki
Po kilku godzinach zasłużonego odpoczynku załoga Russekopf została niegrzecznie wyrwana ze snu przez rosyjską artylerię.
Jakiś czas wcześniej do Ehingera dotarł Gefreiter Kullmann z Żelaznej Drużyny i powiadomił go, że Rosjanie przerwali kopanie w okopie doprowadzającym i wycofują się skrycie.
Ehinger, który siedział przy stole razem z Doktorem, podziękował mu za raport i dał mu jedno ze swoich cygar. Kullmann poprosił o pozwolenie zadania kilku pytań Magerfleischowi. Ehinger skierował go do pryczy chorego. Gefreiter klęknął i zadał choremu kilka pytań, na które ten odpowiedział bolesnym jękiem. Kullmann starając się go pocieszyć jak tylko mógł, uścisnął choremu rękę, która była wilgotna oraz gorąca i wyszedł na zewnątrz. Jak tylko wychylił głowę ze schronu, pierwszy szrapnel rozerwał się nad Russenkopf. Metalowy szpikulec na jego hełmie został oderwany przez kulkę szrapnelową. Kiedy Ehinger zapytał go, czy odniósł ranę, uśmiechnął się i pokazał zbezczeszczony hełm.
– Teraz mogę wskazać straży pożarnej w Rixdorfer nowy wzór hełmu. – Założył hełm i ruszył do swojej drużyny.
– Patrz Korporal, Alfred dał cygaro, jest równie dobre jak jedno z twoich. [dialog w dialekcie północno-niemieckim]
Tak się zwracali do swojego dowódcy drużyny, z którym już dawno zawiązali braterstwo krwi i braterstwo broni. Mimo to zawsze przyjmowali od młodego podoficera poważne nagany stukając piętami i z regulaminowym ułożeniem dłoni.
Ostrzał artyleryjski trwał prawie dwie godziny, w trakcie których szrapnele nadlatywały naprzemiennie z innymi pociskami. Rosjanie starali się zmiękczyć obrońców. Wciąż oczekiwali białej flagi i liczyli na kapitulację załogi. Jednak ci dobrze się skryli i nie zamierzali ulec presji.
Waldschütz obserwował wszystkie drzewa spoglądając przez każdy otwór strzelecki, ale żaden wrogi obserwator artyleryjski nie dał się wykryć. Być może siedział na wzgórzu 125, skąd był dobry widok i stamtąd kierował ostrzałem artyleryjskim, który miał kilka bezpośrednich trafień w Russenkopf.
W pierwszym plutonie dwóch żołnierzy wybuch wyrzucił w powietrze, przez co odnieśli poważne obrażenia. W drugim plutonie odłamek granatu oderwał duży kawał mięsa z prawego uda jednego z żołnierzy. Główna tętnica została rozerwana i musiał interweniować sanitariusz, by zatamować krwotok. Istniało niebezpieczeństwo, że żołnierz wykrwawi się na śmierć. Inny odłamek tego samego granatu trafił żołnierza w twarz. Jego szczęka była mocno potłuczona, pluł krwią i zębami. W trzecim plutonie został trafiony schron. Siedmiu mężczyzn – z dwóch różnych drużyn – zostało tam pogrzebanych, ale skończyło się na strachu, bo natychmiast zostali odkopani. Jeden z nich miał uszkodzony nerw, który przebiegał przez całe ciało i przez to stracił on mowę.
Pięćdziesiąt osiem lub sześćdziesiąt trzy trafienia spowodowały spustoszenie i duże zniszczenia wokół, jak i na niewielkiej Russenkopf. Nie dało się zliczyć salw szrapneli. Mogło ich być cztery razy więcej. Jeden z głównych okopów komunikacyjnych został zawalony w trzech miejscach. U jednej z drużyn na lewej „Skroni” zniszczone zostało przedpiersie okopu wraz ze stalowymi osłonami i workami z piaskiem. Bezpośrednie trafienie w jeden z trzy metrowej szerokości trawersów, rozsadził go od środka. Niektóre sosny zostały wyrwane z ziemi i odrzucone na bok. Maszt z czarno-biało-czerwoną flagą, który został trafiony w podstawę, wystrzelił pionowo w górę, a później pionowo spadł. Opierając się teraz o sosnę, stał lekko krzywo, ale flaga dalej dzielnie powiewała nad zagrożoną twierdzą. Roi de Paris wybił swe tony ponad sto razy. Na przeszkodach z drutu kolczastego powstały przerwy. Wilcze doły zostały zniszczone, podobnie jak skryte podejścia na trzy stanowiska nasłuchowe.
Również okop, którym zbliżali się Rosjanie został uszkodzony w czterech miejscach. Kiedy ostrzał ustał, dało się zauważyć Rosjan, którzy próbując być niewidzialni, przekradali się koło zniszczonych miejsc, by wznowić prace przy kopaniu.
O godzinie czwartej po południu, po tym jak załoga wzgórza otrząsnęła się z szoku po ostrzale i naprawiała szkody na stanowiskach, ożywiła się i stała się gadatliwa, rozeszła się wstrząsająca wiadomość o śmierci Magerfleischa.
Leutnant, który w czasie nawały ogniowej skierowanej na Russenkopf, przez kilka godzin czuwał przy chorym, posłał po Oberleutnanta i dwóch pozostałych dowódców plutonów.
Krótko przedtem modlił się z Magerfleischem, który następnie poprosił o obecność swojego Oberleutnanta i dwóch towarzyszy. Chciał się z nimi pożegnać, bo wiedział, że umrze.
Ehinger nie mógł wykrztusić ani słowa, gdy stał przy łożu. Inni też nie byli w stanie wypowiedzieć ani słowa. Nikt z nich się tego nie spodziewał, choć wiedzieli, że gorączka u niego wzrosła i że wielokrotnie miał omany. W tym momencie był w pełni przytomny.
– Panie Oberleutnant – powiedział umierający człowiek ledwo słyszalnym głosem, który z bólu leżał z kolanami pod brodą – Panie Oberleutnant, moja służba się skończyła, teraz wyruszam…
– Ale drogi Magerfleisch… – przerwał mocno roztrzęsiony Ehinger.
Chory jednak powstrzymał go. Nie chciał słyszeć więcej pociechy, nie potrzebował jej, był gotowy na wszystko.
– Wiem od siebie – kontynuował – że nie zawsze zachowywałem się tak, jak powinienem, a jako dowódca, że nie byłem taki jak Waldschütz, na przykład. Nie, nie jestem bohaterem, nigdy nim nie byłem…
– Najlepszy przyjacielu – powiedział Ehinger z lekkim wyrzutem – nie przejmuj się takimi myślami. Zawsze w pełni wykonywałeś swój obowiązek, a bohaterem nie jest ktoś, kto postępuje głupio, ale ten, który potrafi wytrwać i przezwycięża własne słabości. A to, że byłeś bardziej ostrożny i działałeś w rozmyślny sposób, może potwierdzić każdy z twej wielkiej rodziny.
– To wszystko, to wszystko – szlochał chory. – Dzieci, dzieci, one wszystkie kochały mnie tak jak ja kochałem je. A teraz już nigdy więcej ich nie zobaczę, muszę zostawić je z moją dobrą żoną.
Ehinger nie był stanie wypowiedzieć więcej ani słowa. Dusiło go w gardle. Zagryzł wargę i próbował wymyślić coś, aby powstrzymać łzy, które napływały mu do oczu.
W ziemiance przez chwilę panowała cisza, aż znów cała Russenkopf zatrzęsła się od wybuchów ciężkich pocisków. W każdej chwili ziemianka w której już tkwił jeden niewypał mogła otrzymać bezpośrednie trafienie – które mogło wszystkich zabić w jednym wybuchu. Ale żaden z nich nie pomyślał o tym ani przez chwilę.
Chory trochę się wyprostował, na tyle na ile ból mu pozwolił. Popatrzył na każdego z obecnych po kolei i zauważył kilka łez spływających po policzkach swego towarzysza Waldschütza.
– Żegnajcie wszyscy – powiedział Magerfleisch podając każdemu rękę. – Panie Oberleutnant, panie Leutnant, Doktorze i ty też, Waldschütz i jeśli szczęśliwie przetrwasz na Russenkopf, to przypuszczam, że ty lub kto inny będzie taki dobry, że napisze kilka linijek do mojej żony, ponieważ ta droga mi kobieta będzie się bardzo martwić o to, gdzie spoczywam…
W tym momencie ziemia drgnęła, po czym natychmiast rozbrzmiał huk, jakby całe wzgórze miało pęknąć. Zgromadzeni przy łożu, w przerażeniu cofnęli się o krok. Doktor i Waldschütz wybiegli razem. W pobliżu musiały wybuchnąć jednocześnie cztery pociski. Po chwili z sufitu posypały się drewniane drzazgi i ziemia.
Magerfleisch nie powiedział już nic więcej. Bóle znowu się nasiliły. Wkrótce dopadło go delirium gorączki. Godzinami fantazjował i wypowiadał szalone słowa. Potem wezwał swojego służącego i skarcił go, że znowu gdzieś siedział i spał, rozmawiał z Kleineidamem i nagle znalazł się na głównej warcie ze swoim starym pułkiem w Gdańsku. Kazał strażnikowi stanąć z karabinem na baczność, rozkazał: – Wyprostować się! Oczy prosto przed siebie! – Przejął karabin od wartownika i stanął w pozycji reprezentacyjnej. Komu oddawał te honory? To Śmierć, niewidzialna dla wszystkich innych, stała w obozie i wzywała go? Strażnik rozkazał: – Na ramię broń! Do nogi broń! – i po cichu dodał: – Spocznij! – W tym momencie umierający, tak jak żołnierz na warcie na tę komendę wykonuje skręt w prawo, aby umieścić karabin w stojaku – wyprostował swoje dotychczas konwulsyjnie poskręcane nogi. Tak jakby to Śmierć rozkazała – Baczność! – leżąc złączył pięty razem, dłonie ciasno przycisnął do czerwonych lampasów, wyciągnął podbródek i umarł jak żołnierz.
Nie było szansy by długo opłakiwać to wydarzenie na Russenkopf. Był pierwszym z czwartej kompanii, którego zabrała Russenkopf. To nie była śmiertelna rana, zmarł na zapalenie wyrostka robaczkowego. W skrytym miejscu wykopali dla niego grób. Podoficerowie z jego plutonu złożyli mu ostatnie wyrazy szacunku. Położyli w grobie jego ciężkie zwłoki, przykryli płótnem. Leutnant Müller zdążył odmówić Ojcze Nasz zanim żółty piasek wypełnił dół. I to było wszystko. Czas był ciężki, ludzie musieli być jeszcze bardziej twardzi, aby nie ulec. Wróg był u bram. Musiał tylko jeszcze wykopać sto metrów – praca na jedną noc – wtedy mógłby wysadzić zasieki z drutu kolczastego. Trzeba było podjąć środki zaradcze. Tam, gdzie można było zamontować tylko karabin, wykonano obejmy strzeleckie. Z drużyn na stanowiskach od czoła twierdzy wyznaczono ludzi, którzy mieli pospieszyć z karabinami na tyły, jak tylko padnie sygnał w postaci potrójnego gwizdka dowódcy kompanii, gdyby wróg przekroczył zasieki. Mieli tam swoje wyznaczone wcześniej stanowiska, gdzie czekały przygotowane naboje i granaty ręczne.
W dobrze dobranej wnęce, znajdującej się najbliżej okopu podejściowego, ustawiono karabin do wystrzeliwania granatów. Wachtmeister artylerii ze swoimi dwoma operatorami telefonu podjął się obsługi tego stanowiska, bo nie było dla nich innego zajęcia. Przed zmrokiem drużyna oddała kilka próbnych strzałów. Detonacje były silne, a bagienna warstwa terenu rozpryskiwała się w dużym promieniu.
Niemiecka artyleria prawie nie odpowiadała ogniem. Ostrzelała tylko okopy pod wsią Klimki -tylko tak wspierała zagrożonych obrońców Russenkopf. Oszczędzają amunicję na jutro, jak przypuszczał Ehinger. Ustawił na „Szyi” lornetkę nożycową obserwatora artylerii. Widać było przez nią wyraźnie fragment drugiej linii okopów, który znajdowały się za pasmem bagna. Widoczny tam był świeży piasek, ale nie można było stwierdzić, czy okopy były silnie czy słabo obsadzone. Ehinger miał nadzieję, że posiłki już nadciągnęły. Jego nadzieję wzmocniło pojawienie się niemieckiego samolotu obserwacyjnego, który skręcił nad Russenkopf. Prawdopodobnie miał rozpoznać pozycje rosyjskich baterii artyleryjskich. Już z daleka wrogie działa ostrzeliwały samolot szrapnelami. Białe chmurki po ich wybuchach zawisły wokół maszyny. Nieustraszony lotnik przeleciał przez nie, następnie nad lasem, gdzie jak przypuszczał są stanowiska artylerii, zrobił pętlę, a następnie zawrócił. Z Russenkopf przez lornetki obserwowano Żelazne Krzyże na skrzydłach, a wiele osób wciąż śledziło go, nawet jak mocno się oddalił.
W międzyczasie rosyjska bateria wznowiła ogień pościgowy za samolotem. W pobliżu Russenkopf spadały zapalniki i części materiałów wybuchowych. Uwagę wszystkich przykuł dziwny dźwięk, który stawał się coraz głośniejszy.
Titlit – titlit – titlit! – ciągnął się dźwięk w górze, a następnie głośno uderzył w krzaki. To była część osłony szrapnela, która wirując w powietrzu wydawała te osobliwe dźwięki.
Znowu zapadła noc. Nie czekając na rozkaz, ludzie zjawili się na swoich stanowiskach. Sygnaliści, noszowi oraz ci z oddziału telefonicznego, chłopcy cisnęli się wszędzie tam, gdzie tylko było miejsce. Ehinger stał w tym samym miejscu co zeszłej nocy. Palił swoje cygara, by zwalczyć uczucie głodu. Od samego rana nie jadł ani nie pił. Śmierć dowódcy jednego z jego plutonów zdenerwowała go. Wypił kubek gorącej kawy, którą przyniósł Kiehn, tylko po to, by okazać mu dobrą wolę. Nie był ani spragniony, ani senny. Nie okazywał śladu zmęczenia, które jednak dawało o sobie znać. Żołnierze tego dnia jedli dwa razy. Wszystkie konserwy zostały zjedzone.
W ciemnościach nocy kilku podoficerów ze swoim podwładnymi wypełzło z okopów. Zabrali ze sobą zapasy drutu kolczastego i naprawili przerwy powstałe w zasiekach. Rosjanie byli zajęci pracami nad przedłużeniem okopu podchodzącego. Stukot szpadli zbliżał się coraz bardziej.
Do Ehingera podszedł żołnierz. Był to ochotnik wojenny Roeder. Poprosił o pozwolenie na podczołganie się do zbliżającego się okopu. Zdawało mu się, że będzie potrafił ustalić, co zamierzał wróg. Ehinger wydał mu pozwolenie.
Ochotnik zdjął cały ekwipunek, hełm i odstawił karabin. Zabrał ze sobą tylko rewolwer, swoją prywatną własność i mocny scyzoryk z ostrym ostrzem. Jak dziki kot, zręcznie przedarł się przez przeszkodę z drutu kolczastego, przeczołgał się dalej prowadzącą tam ścieżką, aż zbliżył się bardzo blisko do okopu wroga. Tam, trzymając się lewej strony, czołgał się dalej wzdłuż pryzmy odrzucanego z okopu piasku. Luźne końce płaszcza nie pozwalały mu się czołgać i musiał go porzucić. Wilgoć wniknęła w jego mundur, ale nie czuł tego. Sam nie wiedział, co chce osiągnąć, ale kusiło go, żeby zbliżyć się do stanowisk wroga.
Z otwartym nożem między zębami, dłonią zaciśnięta na rewolwerze, Roeder leżał i nasłuchiwał. Mimo, że nie zrozumiał ani słowa z tego, o czym rozmawiano w okopie, po dwóch godzinach wrócił z ważną informacją. W ostatniej chwili, tuż po tym jak podjął decyzję o powrocie, zauważył, jak okop coraz bardziej zapełnia się Rosjanami. Okop był kompletnie wypchany, a żołnierze w nim coraz bardziej pchali się do przodu; deptali sobie po piętach i popychali do przodu tych na przodzie. Tak silna obsada nie mogła już wykonywać żadnych prac ziemnych; szykowali się do czegoś.
W czasie, gdy jeszcze składał meldunek, nagle na Russenkopf pojawiło się światło dzienne. Światło dnia o północy! Zaskoczeni, wszyscy odwrócili głowę w kierunku, z którego płynęło to jasne światło, które aż oślepiało. Na skraju lasu, od strony gdzie miał stanowiska trzeci pluton, stał reflektor, kierujący swój snop światła w stronę Russenkopf. Miał pokazać swoim cel ataku.
Chwilę później Rosjanie wylali się z okopu. Nadciągał ich gęsty tłum. Przewaga liczebna miała im pomóc zdobyć stanowisko. Jakby wystrzeleni z armaty, biegli szybko. Ruch Rosjan został w porę zauważony. Silny ogień przywitał napastników. Ostrzał ten stał się jeszcze mocniejszy, gdy po potrójnym gwizdku dowódcy nadbiegli żołnierze z „Czoła”. Tam nie było się czego obawiać. Jasne światło reflektora dość wyraźnie oświetlało teren i las.
Silny ogień piechoty, wsparty dwoma karabinami maszynowymi nie pozwolił Rosjanom się zbliżyć. Tam, gdzie musieli oni przemieszczać się formacją w kształcie klina, bo teren nie pozwalał na rozwinięcie szeregów, wiele kul trafiało dwóch, a nawet trzech wrogów jednocześnie.
Drużyna Wachtmeistera artylerii wystrzeliwała z karabinu jeden granat za drugim. Żołnierze, którzy nie znaleźli już miejsca w tłumie nacierających, by rzucić tam granat ręczny, rzucali nimi w ich głowy. Tak jak z wybuchającego wulkanu wylewa się ognista lawa i niesie śmierć oraz zniszczenie, tak i z Russenkopf na rosyjski atak wylała powódź ognia.
Atak trwał trzy minuty. Tak szybko jak zerwał się o północy, tak szybko się skończył. Wszyscy, co uciekli przed śmiercią, już dawno schowali się w okopie, kiedy Ehinger kazał zaprzestać ognia. Nie było już się czego obawiać. Rosjanie nie byli w stanie podciągnąć nowych sił ze wsi Klimki do kolejnego ataku, ponieważ niemiecka bateria rozpoczęła ostrzał tych pozycji. Ostrzeliwali szczególnie flankę, skąd wychodził okop podchodzący na Russenkopf. Wczoraj tej flanki nie ostrzeliwali, a teraz nadrabiali zaniedbanie.
Kiedy kilka szrapneli poleciało w kierunku reflektora, którego światło było widać aż zza drugiej linii obrony wojsk niemieckich. Światło zgasło i ciemności znowu spowiły Russenkopf.
Rano widać było skutki nocy. Sterty trupów zalegały przed stanowiskiem. Zabici leżeli nie tylko blisko siebie, w rzędach, ale również w kilku warstwach, jeden na drugim, jak przy masowych rozstrzeliwaniach.