Walki mojej kompanii – Kurpie 1915, cz. 12

Dziedzictwo Wielkiej Wojny > Pamięć o Wielkiej Wojnie > Województwo mazowieckie > Walki mojej kompanii – Kurpie 1915, cz. 12
27 lutego, 2021r

Walki mojej kompanii – Kurpie 1915, cz. 12

Wilfried Wroost, Der Russenkopf: Die Geschichte einer Kompagnie, Hamburg 1919.
Tłum. Jacek Czaplicki

W pierwszych godzinach popołudnia Ehingera zaskoczył ogień z dwóch karabinów maszynowych. Od dłuższego czasu siedział z Magerfleischem, który wił się z bólu na pryczy i często głośno jęczał z zaciśniętymi zębami. W czasie, kiedy chory na chwilę zasypiał, powieki Ehingera też stawały się ciężkie. Usiadł przy stole i zasnął, opierając głowę na rękach. Żwawy ostrzał go obudził.

Błyskawicznie się poderwał, wyskoczył z ziemianki i przez okop łączący pobiegł na prawą „Skroń”, gdzie dwa karabiny maszynowe strzelały z blokhauzów.

– Co się dzieje? – zapytał Waldschütza, zerkając przez szczelinę strzelecką.

– Łajdaki – zawołał Vizefeldwebel z twarzą płonącą z gniewu, tak głośno, że przekrzyczał huk karabinów maszynowych – chcą uprowadzić dwa nasze działa!

Ehinger wyciągnął karabin z następnej wnęki i spojrzał przez szczelinę grubości dwóch palców.

Kiedy dowódca karabinów maszynowych Pinkpank rozkazał przerwać ogień, Waldschütz mógł już mówić spokojniej. – Usłyszeliśmy skrzyp dwóch dział i to z odległości ośmiuset metrów. Napastników widziałem już wcześniej między krzakami, ale kiedy dotarli do okopów artylerii, powiadomiłem dowódcę karabinów maszynowych, który natychmiast zaalarmował dwie załogi blokhauzów i rozstawił broń. Kiedy Rosjanie wyciągali dwa działa ze stanowisk rozpoczęliśmy ostrzał. Pan Oberleutnant powinien był zobaczyć, jak się zakotłowali, hahahaha! … Chcieli szybko zawrócić i przeciągnąć działa do pobliskiego lasu, gdy my już ich mieliśmy pod celnym ogniem. Musiało być tam jakieś miękkie podłoże, bo utknęli po kilku metrach.

Było tak, jak zameldował Feldwebel. Rosjanie chcieli uprowadzić z lasu za wzgórzem 125 dwa działa, które bateria Landszturmu musiała porzucić po usunięciu zamków. Zostały porzucone, ponieważ eksplozja po ostrzale artyleryjskim na przedpiersiu stanowiska baterii, przestraszyła osiem koni, które tam ukryto. Konie które miały ciągnąć działa uciekły. Dwa działa wpadły w ręce wroga, który wtedy szybko zajmował teren. Nieprzyjaciel miał jednak spore kłopoty, by odciągnąć swoją zdobycz. A teraz wyciągnięcie łupu z bezdennego bagna było niemożliwe, gdyż dwa porzucone działa znajdowały pod ochroną Russenkopf, a jej załoga, niczym czujne psy nie zamierzała ich spuści z oka.

Po pewnym czasie zameldował się Leutnant Müller, który przyszedł z Doktorem i złożył raport o inwentaryzacji żelaznych porcji. Doliczono się: stu jedenastu puszek mięsa, dziewięćdziesięciu ośmiu paczek konserw warzywnych i trzydziestu trzech worków sucharów.

– Co? Tak mało? – zapytał zaskoczony dowódca kompanii. – Liczby porcji mięsnych mogłem się spodziewać, ale czy nie zaopatrywaliśmy się w konserwy warzywne, grochówki czy zupy fasolowej?

– Tak, panie Oberleutnant, – odpowiedział Waldschütz, – tak było. Jednak z biegiem czasu, opakowania się zepsuły, a ich zawartość bardziej przypominała środki do czyszczenia karabinów, mydło i stare szmaty do stóp…

– Mój drogi Waldschütz, to może i miłe z twojej strony, że próbujesz bronić żołnierzy, ale bezdenna lekkomyślność jest i pozostaje. I to nasza wina, panowie. Dlaczego ostatnio nie apelowaliśmy do żołnierzy, tak jak kiedyś?

W każdej drużynie do pierwszego posiłku można było użyć tylko trzech puszek konserw mięsnych. Ludzie mieszali je z puree ziemniaczanym. Paczki z warzywami miały być zachowane na następne posiłki.

Deszcz, który tylko na krótki czas osłabł w godzinach południowych, znowu się nasilał. Ostrzał niemieckiej ciężkiej artylerii wkrótce zanikł z powodu słabej widoczności. Rosyjska artyleria nie oddała strzału przez cały dzień. Rano całkowicie wyczerpali swoje zapasy.

Kiedy o godzinie czwartej zaczął padać jeszcze silniejszy deszcz, a niemieckie baterie nie wznowiły ostrzału artyleryjskiego, nawet Ehinger uznał, że tego dnia nie należy już spodziewać się kontrataku. Został odłożony na kolejny dzień. Pod koniec dnia przekonywał sam siebie, że na pewno są czynione pilne przygotowania za drugą linią obrony, aby jutro odzyskać utracone okopy z jeszcze większymi siłami. A wtedy Russenkopf będzie mogła wesprzeć natarcie ogniem, aby żaden Rosjanin nie uszedł bez otrzymania porządnej nauczki.

Tego dnia zrobiło się ciemno wcześniej niż zwykle. Ehinger uważnie obserwował teren i analizował. Od czoła nie było się czego obawiać. Miny przeciwpiechotne były dobrym środkiem obrony, którego Rosjanie będą się bali jak świeżo poparzone dziecko. Od strony wzgórza 125 bagnisty teren, który z powodu deszczu był teraz jeszcze trudniejszy do pokonania niż zwykle, nie dawał Rosjanom możliwości przejścia. Ale „Szyja” była zagrożona. Rosjanie mogli wykorzystać wąską ścieżkę prowadzącą na prawą flankę pozycji pod wsią Klimki i podejść nią pod Russenkopf. Mogli wykorzystać panujące ciemności – a ciemno było tak, że nie można było doliczyć się pięciu palców na wyciągniętej dłoni – i podciągnąć kolumnę uderzeniową pod same zasieki z drutu kolczastego, aby na sygnał przebić się w kierunku linii obrony. I tego oczekiwał dowódca kompanii. Dowódcy plutonów mieli rozkaz czuwać przy swoich plutonach. Każda wnęka strzelecka była obsadzona przez człowieka z bronią gotową do strzału.

Drużyna, która tej nocy towarzyszyła Ehingerowi należała do plutonu Waldschütza i nazywana była „Żelazną Drużyną”. Nie tylko dlatego, że ich przywódca oraz ośmiu jej członków było posiadaczami Krzyża Żelaznego, który zdobyli w grudniu ubiegłego roku we wsi Nowosolna, kiedy na terenie posiadłości schwytali rosyjskiego rotmistrza i towarzyszący mu dwudziestoosobowy oddział huzarów oraz taką samą liczbę koni, a później triumfalnie eskortowali ich do swojego Oberleutnanta, ale również dlatego, że jak mówili, trzymali się mocno i nierozłącznie jak zespawana stal.

Spotkali się podczas ofensywy na Warszawę, całkiem przypadkiem, kiedy kompania miała kłopoty. Od tego czasu nic nie mogło ich rozdzielić. Maszerowali i kwaterowali razem, razem jedli, spali, podejmowali obowiązki służbowe i walczyli. Wielki żniwiarz, który ze swą kosą władał na polach walk, nie dał rady się do nich dobrać; kosił na prawo i lewo, a ich omijał, jak gdyby tych dziewięciu żołnierzy rzeczywiście było żelaznymi kłosami, o które mógłby uszkodzić swoje narzędzie.

Ponieważ nie wszyscy byli tego samego wzrostu, istniało niebezpieczeństwo, że skład drużyny może przyciągnąć uwagę Feldwebla Kleineidama za każdym razem, kiedy trwała reorganizacji kompanii. Dlatego też ci z nich, którzy byli niskiego wzrostu robili się wyżsi stając na palcach i jak najbardziej się prostując, podczas gdy ci wysokiego wzrostu wysuwali podbródki i uginali kolana. Jeżeli Feldwebel złapałby ich na gorącym uczynku i zmusił do zmiany drużyny, należało się spodziewać, że zjednoczą się ponownie podczas marszu lub najpóźniej na następnym postoju i wypędzą z drużyny każdego, kto nie należał do „Żelaznych”. …

Powoli i ospale wkradła się noc. Nigdy nie było tak ciemno na Russenkopf, jak tego dnia. Ktokolwiek oparł się o tylną ścianę okopu, z trudem mógł rozpoznać tylną część kolby karabinu umieszczonego we wnęce. Żeby coś znaleźć najpierw trzeba było to wymacać, oczy nie przydawały się do niczego, uszy były najważniejsze. Ludzie cały czas wsłuchiwali się czujnie w dominującą, czarną jak smoła ścianę ciemności. Wystrzeliwane race rozpraszały ją tylko na kilka sekund i na małej powierzchni. Nie słychać było niczego, co mogłoby zdradzić intencje wroga. Od strony wsi Klimki dochodziły stłumione odgłosy. Rosjanie pracowali. Słychać było brzęk saperek, uderzenia siekier i obalające się drzewa. Rozbudowywali swoje okopy, przykrywając je deskami i kłodami, jak to mieli w zwyczaju, aby chronić się przed szrapnelami i granatami. W międzyczasie rozbrzmiewały gwizdki i komendy ich dowódców.

Ehinger przez całą noc nie opuścił ani na chwilę swojego stanowiska przy Żelaznej Drużynie. Drżał z zimna, ponieważ mundur był przemoczony w deszczu; ale nie zważał na to. Jego ludzie też nie mieli suchych mundurów. Wsłuchiwał się podobnie jak inni, którzy zachowywali się cicho jak ryby i ledwo mieli odwagę wziąć głęboki oddech.

Raz ktoś podkradł się po cichu do dowódcy kompanii. To był Waldschütz, palący swoją myśliwską fajkę i rozgrzewający swoje palce na jej gorącej główce z przykrywką. Ehinger rozpoznał go po zapachu tytoniu.

– Czy chcesz mi coś powiedzieć?

– Oni nie przyjdą! Oni boją się nas bardziej niż my ich. – Waldschütz zaciągnął się mocno z fajki i owinął swojego Oberleutnanta w gęstą chmurę dymu.

– Jutro na pewno – Ehinger szepnął, tuż po tym, jak już mógł oddychać czystym powietrzem.

– Prawdopodobnie – odpowiedział Waldschütz, – my też będziemy działać.

Ehinger ze zmęczenia nie mógł stłumić ziewania. Waldschütz poprosił go, żeby się na chwilę położył, ale ten odmówił.

W końcu wyczerpujące, nerwowe czuwanie dobiegło końca. Krok po kroku ciemna ściana ustępowała, czerń straciła swą barwę, przechodząc w popielatą poranną mgiełkę, z której stopniowo wyłoniły się czarne kontury zagajnika na lewo od wsi Klimki i wysokopiennego lasu za wzgórzem 125 oraz samo wzgórze ze swoimi sześcioma gołymi pniami sosen. Gdy mgła opadła, z Russenkopf gołym okiem można było dostrzec, czego Rosjanie dokonali w ciągu nocy.

Szeroka przeszkoda złożona z kozłów hiszpańskich i drutu kolczastego znajdująca się przed wsią Klimki została rozebrana. Część jej elementów Rosjanie umieścili z drugiej strony wsi, przed własnymi okopami. Część przemieszczono na drogę ze wsi Klimki w kierunku lasu za wzgórzem 125, gdzie zrobiono z nich cały łańcuch zapór, za którymi wykonano nasypy ziemne. Co dziesięć, piętnaście kroków wykopali dołki w których w nocy ukryli się strzelcy. Spodziewali się więc skutecznego ataku Niemców i stąd ta formacja przeszkód, która rozciągała się również wzdłuż lasu oraz przed okopami zajmowanym niegdyś przez trzeci pluton, aż do bastionu w lewym narożniku tej pozycji na lewo od wzgórza 125.

Na wąskiej ścieżce prowadzącej ze wsi Klimki na Russenkopf również trwały prace. Wykonując zygzakowaty okop wróg zbliżył się do otoczonych. Byl bliżej aż o trzysta metrów. Nawet w tym momencie łopaty wyrzucały ziemię z okopu, który był pogłębiany i poszerzany, a wyrzucana ziemia tworzyła dodatkowo wysoki wał po bokach.

– Nie spodziewałem się czegoś takiego! – powiedział Ehinger, gdy on i jego trzej dowódcy plutonów badali nocną aktywność wroga. – A więc na pewno chcą nas bliżej poznać. Przygotowują cios, którym chcą na zalać jak plaga szczurów. A jeżeli zdobędą Russenkopf, to zagnieżdżą się na niej dość mocno, bo tak jak my, będą chcieli tu mieć silnie obsadzaną pozycję. Spodziewają się kontrataku, który pójdzie przede wszystkim przez okoliczne lasy. Wierzę, że von Wernitz zrobi wszystko, co w jego mocy, aby odzyskać wzgórze 125, które znajduje się na mapach sztabowych najwyższego dowództwa. Ale taki kontratak nie do końca może nam się przydać…

– Dla naszego położenia, najważniejsze jest odzyskanie przez nasze siły wsi Klimki – wtrącił się Waldschütz.

– Oczywiście-  kontynuował Ehinger – możemy cofnąć się tylko tą drogą, którą Ruscy do nas podchodzą.

– Jeżeli chcą się zbliżyć jeszcze bardziej, mogę im zatkać pysk granatami karabinowymi.

– Nie podniecaj się tak wcześnie rano, mój drogi Waldschütz – zaśmiał się Ehinger. – Nie można oczekiwać, że wróg będzie respektował naszą granicę tolerancji, bo nie będziemy neutralni. Ale teraz, panowie, proszę was, abyście pozwolili swoim ludziom rozejść się. Zostawcie po dwóch żołnierzy z każdej drużyny, których na warcie będzie kontrolował podoficer, któremu od czasu do czasu będziecie towarzyszyć, robiąc obchód wszystkich okopów. Każdy, nawet najdrobniejszy ruch z strony wroga, jak również z naszej strony, ma być mi natychmiast zgłoszony. Będę cały czas do waszej dyspozycji. Ale żołnierzom pozwólcie rozejść się na kawę. Mogą też naruszyć zapasy sucharów – dodał głośno, a po zawiedzionych twarzach niektórych żołnierzy wokół zorientował się, że część już ich nie posiada. – Ci co nie mają, mogą ugotować kartofle!

Drużyny bez protestu wykonały rozkaz. Oczy żołnierzy był czerwone od ciągłego czuwania w nocy. Stopy bolały od długiego stania w jednym miejscu. Buty były przemoczone, a podczas czuwania nie można było nawet dreptać, by zachować ciszę. Ręce stały się ociężałe od zimna w nocy, a plecy zesztywniały. Po rozkazie ludzie szybko biegali przez okopy po wodę ze studni i z pompy abisyńskiej, aby zrobić poranną kawę. Ponieważ nie posiadali młynka do kawy, włożyli ziarna do kubków i rozbijali je rękojeściami bagnetów.

Na całej Russenkopf nie było suchego drewna opałowego, z tego powodu często rozbierano podłogi w schronach, rozbijano stoły i ławy. Ci, którzy posiadali jeszcze skórki chleba lub oszczędzili swoje suchary, byli uważani za szczęściarzy. Reszta gotowała sobie kartofle.

Dla „sztabu kompanii” Kiehn zaparzył kawę i przygotował smażone ziemniaki. Tu też nie było chleba.

0 0 votes
Article Rating
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments