Walki mojej kompanii – Kurpie 1915, cz. 1

Dziedzictwo Wielkiej Wojny > Pamięć o Wielkiej Wojnie > Województwo mazowieckie > Walki mojej kompanii – Kurpie 1915, cz. 1
Kuchnia
16 sierpnia, 2020r

Walki mojej kompanii – Kurpie 1915, cz. 1

Wilfried Wroost, Der Russenkopf: Die Geschichte einer Kompagnie, Hamburg 1919.
Tłum. Jacek Czaplicki

Rozdział I

Od wczesnych godzin rannych, oddziały wszystkich rodzajów wojsk toczą się na wschód po drogach dojazdowych na front. W nieprzerwanej kolumnie poruszają się nimi: regimenty rezerwowe, bataliony Landwehry, kompanie inżynieryjne, kolumny amunicyjne i samochody. Od czasu do czasu słychać grzechotanie lekkich i ciężkich baterii artylerii. Krzyk „Droga wolna!” dzieli kolumny marszowe piechoty dźwigającej tornistry. Kierujący zaprzęgami batem i lejcami popędzają konie . Działa podskakują na nierównej, zaniedbanej polskiej drodze. Kanonierzy desperacko trzymają się swoich siedzisk.

Szwadrony dragonów przemykają się bokiem. Słychać było mlaskanie końskich kopyt na podmokłej łące, a w górę ponad głowy jeźdźców leciały odpryski ziemi.

Wszyscy zdążają w kierunku, z którego słychać basowy pomruk artylerii, który leniwie przemieszcza się i dudni jak odległa jeszcze burza.

Front generała von Gallwitza zbudził się. Artyleria wszystkich kalibrów skupiała swą uwagę na okopach i schronach rosyjskich. W sektorze tym wróg planuje dokonać wyłomu. Tutaj chce spróbować ponownie przetoczyć się przez niemiecką ziemię i otoczyć oddziały niemieckie walczące w bitwie zimowej na Mazurach.

Niemieccy lotnicy, którzy zapuścili się aż nad Ostrołękę, dostarczyli meldunki, że duże masy wojsk przemieszczają się na zachód od strony stacji kolejowej znajdującej się za Twierdzą Nadnarwiańską [Ostrołęka].

Naczelne dowództwo rzuciło przeciwko wrogowi wszystkie dostępne w okolicy siły, aby zdusić ich plan w zarodku.

Rezerwowy Regiment Piechoty „von Böhlitz” maszerował drogą prowadzącą z Puppen [Spychowo] do granicy; miał już długą drogę za sobą, aż spod Rawki. Wyładowany rano na małej stacji kolejowej, natychmiast wyruszył w swój marsz. Na wschód! Kompania podążała za kompanią, a tam, gdzie zatrzymał się batalion, podążały również jego tabory ze sprzętem.

Granica została osiągnięta. Niemiecki posterunek graniczny został zniszczony przez Kozaków zeszłej jesieni, gdy całymi hordami zaleli kraj. Jego resztki leżały w przydrożnym rowie, a po drugiej stronie granicy, posterunek z rosyjskojęzycznymi napisami, pomalowany na biało-czerwono-niebiesko, z dwugłowym orłem, stał nieuszkodzony. Dom straży granicznej po stronie niemieckiej został spalony. Zza zadymionych, okaleczonych resztek ścian widać było spalone i wygięte żelazne łóżko. Dobry żwirowy nasyp drogowy skończył się nagle, zastąpiony bagnistą i pełną bruzd wiejską drogą po rosyjskiej stronie.

Na granicy zatrzymali się jadący na koniach oficerowie batalionu.

Na jednym z nich, czarnym, siedział dowódca batalionu Major von Crayß. Miał drobną, delikatną posturę. Jego twarz była lekko zaczerwieniona od wiatru oraz zmiennej pogody i miał na niej tyle samo zmarszczek, co pomarszczony pergamin.

– Dwie roty [kompanie] na prawo, dwie roty na lewo! – zawołał do maszerujących.  Kolumna rozdzieliła się, by skorzystać z wąskich, jeszcze nierozjeżdżonych pasów wzdłuż obu boków drogi.

W pobliżu zatrzymali się również dowódcy kompanii. Byli to Hauptmann Heinke z pierwszej, Hauptmann von Übel z trzeciej, Leutnant Hilgendorf z drugiej i Oberleutnant Landwehry Ehinger, dowódca czwartej kompanii.

Ehinger był o głowę wyższym od Majora, barczystym blondynem, z dużymi stalowoniebieskimi oczami.

Major sprawił, by jego koń ruszył, a jego towarzysze podążyli za nim. Jeźdźcy wybrali środek drogi, a kopyta ich koni zanurzyły się w niezliczonych kałużach.

– Czy to twoja kompania maszeruje z przodu? – zapytał von Crayß, patrząc na Ehingera.

Wywołany mężczyzna przyłożył rękę do hełmu i odpowiedział: – Na rozkaz, panie Majorze, czwarta.

Major von Crayß, wyleczony z ran, w regimencie był dopiero od tygodnia. Dlatego nie znał jeszcze swoich kompanii.

– Skąd pochodzą ci żołnierze?

– Ach, panie Majorze, nie jest to takie łatwe do powiedzenia – odpowiedział dowódca kompanii – niektórzy pochodzą z Prus Wschodnich i Pomorza, inni mówią, że ich domy są w Holsztynie. Są wśród nich również Westfalczycy i Nadreńczycy, a także Berlińczycy i Hamburczycy, krótko mówiąc, prawie ze wszystkich regionów naszej ojczyzny.

– No cóż – powiedział Major – czy jesteś z nich zadowolony?

– Oczywiście, panie Majorze, to wspaniali chłopcy. To bardzo dobrzy ludzie, jeden podobny do drugiego – odpowiedział Ehinger z błyszczącymi oczami.

Major przyglądał się kompaniom, które mijali w szybkim tempie.

– Wszyscy wydają się być młodymi ludźmi.

– Ostatnie uzupełnienia, które otrzymaliśmy pod koniec stycznia pod Rawką, składały się głównie z młodych chłopców. Wielu z nich to ochotnicy. W szeregach jest też kilku starszych żołnierzy, którzy walczą w kompanii, odkąd regiment ruszył na wojnę.

– Jak długo jesteś na wojnie, Ehinger?

– Od połowy października, panie Majorze.

– Z pewnością też nie jesteś taki młody?

– Drugiego września skończyłem 45 lat.

W tym momencie nadjechał adiutant regimentu, Oberleutnant Graf von Schellen.

– Panie Majorze – zameldował się adiutant i pochylił się mocno do tyłu, by okiełzać swoją klacz, która nie czuła jeszcze najmniejszej ochoty do rezygnacji z dzikiego galopu – u wyjścia z lasu znajduje się wieś Dąbrowy. II. i III. Batalion zatrzymują się tutaj. I. Batalion maszeruje jeszcze przez kolejne dwa kilometry do wsi Wolkowe i ma tam się zatrzymać na obiad. Na odpoczynek mają godzinę i 15 minut. Oberstleutnant zostaje z III. Batalionem we wsi Dąbrowy.

– Dziękuję! – krzyknął Major do adiutanta. – Przy okazji, gdzie jest mój Leutnant Gaffroy?

– Z tyłu z nami, panie Majorze. Czy ma tu przyjechać?

– Nie ma takiej potrzeby, panie hrabio.

Adiutant regimentu zawrócił konia. Salutując ruszył z powrotem, z taką prędkością, że błoto ochlapało ludziom oczy.

Dowódca batalionu wstrzymał swego czarnego konia, aby donieść wieści dowódcom kompanii, którzy pozostali w tyle i w tym momencie rozmawiali o wątpliwej neutralności Włoch.

Ehinger krzyknął do swoich ludzi, że za niecałe pół godziny będzie obiad, wiadomość, która została przyjęta przez muszkieterów z głośną aprobatą, rozprzestrzeniła się jak dziki ogień wzdłuż całej kolumny.

Po przejściu przez wieś Dąbrowy droga znacznie się pogorszyła. Żołnierze zeszli z niej i maszerowali przez nieużytki, gdzie ziemia nie była tak rozmiękła.

Była to typowa ziemia uprawna, jaką można znaleźć w Polsce od Litwy aż po Galicję, rozległa, z wąskimi polami i mocno pofałdowana. W bruzdach orki stała czysta woda, co w pewnym momencie zmusiło żołnierzy do powrotu i korzystania ze starej rozmiękczonej drogi, gdzie koła pojazdów często zapadały się po same osie. Konie ociekały potem i miały wieńce piany wokół zębów.

Major wrócił do rozmowy z Ehingerem.

– Ty też nie masz Leutnanta w swojej kompanii?

Nie, panie Majorze, ale mam nadzieję, ze już niedługo. Mój dowódca plutonu, Vizefeldwebel rezerwy Kern, jest kandydatem na oficera i czeka na awans lada dzień.

– Kto to jest?

– To ten po prawej stronie przed kompanią, panie Majorze.

– Ten szczupły, mały z twarzą bez brody i z okularami?

– Zgadza się.

– Wygląda na inteligenta.

– Pan Major zgadł. On jest doktorem filozofii. Jest jednym z wyższych nauczycieli w berlińskim gimnazjum, gdzie uczy języków. Jest także historykiem, literaturoznawcą i badaczem starożytności.

– Dobry boże, tylko nie to – krzyknął von Crayß.

– Oczywiście – kontynuował  Ehinger z uśmiechem – jest stoikiem, a motto „Nil admirari” jest wypisane na jego czole. On chce mnie czasem przekonać, żebym się nad niczym nie zastanawiał, ale mu się to nie udaje. Niemniej jednak świetnie się dogadujemy.

– To jest najważniejsze – powiedział Major. – A co z twoimi innymi dowódcami plutonów?

– W drugim plutonie mam Vizefeldwebla Waldschütza.

– Zawodowy?

– Nie, również z rezerwy. Również pedagog, jednak niższego szczebla. Uczy w ośmioklasowej szkole podstawowej w Schönfelde w Prusach Zachodnich .

– Czy to ten, który teraz biegnie w kierunku Doktora?

– Zgadza się panie Majorze, prawie zawsze widać jak maszerują razem. Są przyjaciółmi, odkąd Waldschütz w ostatniej chwili uratował Doktora pod Rawką. Gwardia Petersburska zaskoczyła wtedy nasze oddziały.

– Słyszałem o tym – powiedział Major i spojrzał na Vizefeldwebla Waldschütza, silnego młodzieńca kipiącego zdrowiem. – To syn leśnika, prawda?

– Tak jest, panie Majorze, jego ojciec był leśniczym na Wrzosowiskach Rominten. Został rozstrzelany na rozkaz rosyjskiego generała Rennkampfa, ponieważ dostarczał informacje dowództwu armii niemieckiej o zbliżaniu i sile wojsk rosyjskich.

Major nic nie powiedział. Przez chwilę patrzył w zamyśleniu na szyję swojego czarnego konia. Potem powiedział: „A co z trzecim plutonem?”

– Mam tam Offizierstellvertretera Magerfleischa – odpowiedział Oberleutnant.

– Widzę, Offizierstellvertreter, który idzie na końcu kompanii. Ten tłusty, z nadwagą mężczyzna nazywa się  Magerfleisch?  [chude mięso] – zapytał z uśmiechem Major. – To paradoks. Kim jest ten dżentelmen w swoim cywilnym zawodzie?

– Był zawodowym żołnierzem przez 12 lat. Później przeniesiony do rezerwy i pracował w punkcie pocztowym. W przeciwieństwie do Kerna i Waldschütza jest żonaty i ma dużą rodzinę. Ma mnóstwo córek.

Ehinger opowiedział również, że Offizierstellvertreter Magerfleisch był doskonałym żołnierzem w koszarach i umiał tam wszystko zorganizować, ale na wojnie, szczególnie w poważnych sytuacjach, nie był w stanie przejąć inicjatywy, był trochę bojaźliwy i bardzo łatwo dostawał gorączki armatniej.

– Cierpi więc na dolegliwość, którą stary marszałek Blücher nazwał „innerem Schweinehund”, czyż nie? – zauważył z uśmiechem dowódca batalionu zwracając się do Ehingera, a następnie swoją szpicrutą wskazał na zbliżające się zabudowania.

– To będzie Wolkowe, jeśli się nie mylę. Nie wygląda to zbyt zachęcająco, ale mamy tam zostać tylko godzinę. Zalecam na ten czas, aby ludzie poszukali osłoniętych miejsc. Są rozgrzani od marszu i łatwo mogą się przeziębić.

– Rozkaz, panie Majorze! – odpowiedział Ehinger. – Czy mogę spodziewać się pana Majora jako mojego gościa? – Mamy białą kapustę.

– Dziękuje, ale muszę odmówić. Zdecydowanie nie pogardziłbym białą kapustą, szczególnie gotowaną z baraniną. Rano umówiłem się już na obiad u Hauptmanna Heinke, mają tam białą fasolę z wieprzowiną. A właściwie to dziś jest kolej na obiadowanie u Hauptmanna von Übel. Ale jak ustalił już mój adiutant , trzecia [kompania] ma suszone warzywa. Rozumiesz więc? Smacznego!

– Błogosławiony posiłek, panie Majorze! – odparł Ehinger i ruszył ze swoją kompanią do wioski.

Ehinger wybrał dalszą część wsi po lewej stronie. Dom, który był jeszcze całkiem nowy i miał dobrze zachowany dach pokryty strzechą, sugerował, że wewnątrz będzie względnie czysty. Kompania rozlokowała się na podwórzu, które było niezwykle duże, ponieważ nie było ogrodzenia oddzielającego go od przylegających pól.

Karabiny zostały ustawione [w kozły], odpięto bagaże, zagrzechotały naczynia kuchenne, wyciągano łyżki, dla których każdy żołnierz miał własną skrytkę: w plecaku, w torbie na chleb, w kieszeni spodni, przy pasach lub za cholewami butów.

Kuchnia otworzyła twoje podwoje.

Teraz Feldwebel Kleineidam, matka kompanii, przejął władzę. Na początku wypluł potok siarczystych przekleństw, bo ludzie nie zrobili miejsca, by kuchnia mogła podjechać. Następnie uporządkował kolejkę kaprali, którzy mieli odbierać posiłki i zajął miejsce koło kuchni, by mieć nadzór nad serwowaniem posiłków.

Kleineidam był silny, szeroki i zaokrąglony, tak jak każdy Feldwebel po wielu latach służby na takim stanowisku.

Każdy żołnierz, który podchodził do kuchni polowej po swoją porcję, która była podawana dużą chochlą, był przez niego dokładnie lustrowany. Ci, którzy nie mieli czystych naczyń, musieli je najpierw wypłukać przy studni.

Sierżant Speckmann, kuchenny podoficer, wspierał go w nadzorowaniu dystrybucji. Zasłużył na swoje nazwisko, ponieważ stały, płomienny uśmiech ożywiał jego twarz. A jednak smutek ogarniał jego serce. Jego oporządzenie kuchenne i zapasy na wozie były często wizytowane w nocy przez nieupoważnione osoby i zawsze wtedy czegoś brakowało, np. chleba, sucharów, bekonu, cygar i kakao.

Nigdy nie udało mu się znaleźć winowajców, bez względu na to, jak bardzo się starał. Złożył już o tym meldunek dowódcy kompanii. Ale Ehinger, którego w myślach rozbawił ten meldunek, z poważną miną powiedział: – Nie wierzę Speckmann, że moi ludzie są łotrami. Zapewne przy zaopatrzeniu dałeś się oszukać.

Ale Speckmann źle zniósł to oskarżenie. Nie mógł znieść tego, że ktoś wątpił w jego kompetencje.

Żołnierze, którzy otrzymali już swoją porcję, w pośpiechu wkradali się do domów i stodół, aby się najeść, zgodnie z rozkazem dowódcy kompanii. Tylko żarłoki woleli pozostać w pobliżu kotła, nie spuszczając z niego oka, nie chcieli się łatwo poddać i liczyli na drugą porcję z chochli.

Ehinger siedział z dowódcami plutonów w izbie przy chwiejnym stole. Odkąd był dowódcą kompanii, zawsze dzielił z nimi kwaterę.

– Skoro istnieje sztab regimentu i sztab batalionu, to dlaczego nie ma czegoś takiego jak sztab kompanii – zwykł mawiać.

Wśród tej czwórki były niezwykle dobre, koleżeńskie relacje, bez naruszania pruskiej dyscypliny. Ehinger wiedział, że może polegać na swoich podwładnych, gdy wymagały tego okoliczności. Chciał także ułatwić sobie i im życie w terenie poprzez poufną relację. Prawdopodobnie szanował głęboką i wszechstronną wiedzę swojego dowódcy plutonu Kerna. Ale nie mógł sobie odmówić, by codziennie naigrywać się słownie z jego stoicyzmu i fatalizmu, ale doktor filozofii zawsze odgryzał się z dobrze przemyślaną i uzasadnioną odpowiedzią.

Tylko Waldschütz był w tym względzie lepszy od dowódcy swojej kompanii. Był łotrem od hełmu aż po gwoździe na podeszwach swoich wysokich butów. Ale przede wszystkim cierpiał na tym Offizierstellvertreter Magerfleisch, który nie doceniał zabawy i uważał takie zachowanie za niewłaściwe.

Magerfleisch miał przed sobą garnek, z którego ponownie nabrał sobie porcję, ale wziął też porcję dla swojego podopiecznego. Był nim Stanisław Murawski z Prus Wschodni o okrągłej czarnowłosej głowie, którego nazywano przez to „Eskimosem”. Jego podopieczny zawsze dźwigał dwa naczynia. Jedno, odpowiednio przywiązane do klapy tornistra, było dla Offizierstellvertretera, a drugie, które wisiało na pętli i machało się tam i z powrotem podczas marszu, należało do niego.

Obaj mieli ten sam apetyt, pan i sługa.

Podczas gdy Ehinger, Kern i Waldschütz opróżnili już swoje talerze, Magerfleisch bez obaw zajadał się dokładkami.

– Powinieneś też zostawić coś dla swojego sługi – zauważył złośliwie Waldschütz.

– Zostanie i dla niego – odpowiedział Magerfleisch, ale uważał, że najpierw sam musi skończyć swój posiłek. Zawołał swojego grubasa, który z głową pochyloną nisko na piersi i mocno zamkniętymi oczami siedział z innymi na ławce przy piecu. Murawski cierpiał na chorobliwą skłonność do snu, silniejszą nawet niż jego apetyt. Jego naczynie nie było jeszcze całkowicie puste, a łyżka tkwiła w ustach.

– Hej, Murawski … Eskimos, … ten facet znowu śpi!

Murawski wyprostował się. Ostre szturchnięcie od towarzyszy całkowicie go obudziło. Przeciągnął się tak, że wszystkie stawy pękały i jęczały.

Magerfleisch kazał mu zabrać miskę. Ehinger, który w końcu miał możliwość zapalić cygaro, również wezwał swojego sługę, Kiehna, by ten podał mu ogień.

Kiehn był wzorowym sługą. Ehinger mógł być z niego zadowolony. Niestrudzenie dbał o fizyczne samopoczucie swojego Oberleutnanta. Często dostarczał całemu „sztabowi kompanii” dodatkowe posiłki, które   wyczarowywał jakby z powietrza. Na krótko przed wojną był starszym kelnerem w Londynie i miał w życiorysie etap, kiedy to towarzyszył angielskiemu lordowi jako lokaj podczas jego długich podróży. Wrócił do Niemiec, aby tam zamieszkać. Wojna sprawiła jednak, że musiał zdjąć frak kelnera i założyć mundur w kolorze feldgrau. Na jego twarzy zawsze gościł wyuczony pogardliwy uśmiech.

Niedługo potem w szparze drzwi pojawiła się głowa Feldwebla. – Panie Oberleutnant, już czas! – zameldował.

– Czy kompania się już pozbierała?

– Tak, panie Oberleutnant. W zasięgu wzroku pojawiły się inne bataliony.

– Zatem panowie, czas wrócić do paskudnego żywota – zawołał Ehinger.

Doktor, który wyjrzał przez okno, oznajmił spokojnym tonem – Zbliża się masa wojska.

Na podwórzach kompanie stały już gotowe, by włączyć się do kolumny wojsk maszerujących główna drogą .

W pobliżu czwartej kompanii zatrzymał się sztab regimentu. Siedzący na koniu dowódca regimentu, Oberstleutnant von Eichnet, spoglądał na swój dawny batalion.

Oberstleutnant przejął dowodzenie regimentem, po tym jak Oberst von Böhlitz, którego imię nadal nosił regiment, opuścił jednostkę z powodu choroby. Uczestniczył w wojnie w południowo zachodniej Afryce i podczas kampanii przeciw Hotentotom, jako Hauptmann został ranny pod Gawachab w dniu 5 maja 1906 roku.

Suchym, skrzypiącym głosem Oberstleutnant wezwał do siebie oficerów siedzących na koniach. Graf von Schellen odjechał wykonać rozkaz. Przybyli trzej dowódcy batalionów z adiutantami i dowódcami kompanii. Dowódca regimentu odbył z nimi dłuższą rozmowę.

Parę godzin później Ehinger zwrócił uwagę Majora na bliźniacze wieże kościelne, które wyróżniały się nad lasem. Major spojrzał na swoją mapę.

– To musi być Myszyniec Stary, gdzie znajduje się dywizja, której podlega nasza jednostka.

Na krótko przed dotarciem na miejsce spotkali grupę jeńców. Wyglądali na zmęczonych, głodnych i zmarzniętych. Ich dłonie, które trzymali na piersi, były schowane w końcach rękawów ziemisto-brązowych płaszczy.  Przed domem przy kościele z bliźniaczymi wieżami na maszcie wisiał sztandar dywizji. Na tablicy nad drzwiami wejściowymi widziały litery „R.I.D.”, a pod nim nazwisko „von Wernitz”. Po drugiej stronie ulicy była rozciągnięta lina, na której wisiała tablica informująca, że jest to punkt telefoniczny.

Oberstleutnant, który ze swym sztabem jechał przodem, zameldował u dowódcy dywizji o przybyciu i sile swego regimentu.

Kolumna żołnierzy zatrzymała się na drodze. W pobliżu czwartej kompanii paliły się resztki domu. Rano Rosjanie z dział dalekiego zasięgu wystrzelili sto dwadzieścia pocisków. Ostatni z nich miał trafienie, czyli palący się teraz dom.

We wsi panowała duża aktywność. Przyjeżdżały kolumny z amunicją i wyjeżdżały puste. Samochody tłukły się po ulicach i hałasowały jak młode prosięta, gdy coś im stanęło na drodze. Głośna kolumna pojazdów mechanicznych zatrzymywała się przed długą stodołą, w której urządzono biuro zaopatrzeniowe. W pobliżu stał duży namiot, a przy nim duże, czarne, okrągłe piece na kółkach z wysokimi kominami. Była to piekarnia polowa R.I.D. von Wernitz.

Kompania znalazła swoje miejsce, odstawiła karabiny, odpięła bagaże. Żołnierzom pozwolono się rozejść.

Na ganku jednej z chat, na ławkach i krzesłach usiedli Oberleutnant Ehinger z trzema dowódcami plutonów oraz  Feldwebel Kleineidam. Preferowano przebywanie na zewnątrz, ponieważ wnętrze domu nie było zbyt kuszące. W izbie leżał starszy mężczyzna, który był ciężko ranny w tył głowy od odłamku. Nie było dla niego ratunku. W pokoju od lewej strony dziedzińca leżała młoda, osiemnastoletnia dziewczyna. Wiele starych kobiet stało wokół łóżka, na którym spodziewano się nowego życia.

– Dziwne – powiedział Ehinger – po prawej zbliża się śmierć, a po lewej nadchodzące życie.

– A my usiedliśmy dokładnie między nimi – powiedział lakonicznie doktor Kern.

– Czego właściwie możemy się spodziewać, panie Oberleutnant?” – zapytał Offizierstellvertreter żując cygaro.

– To nie jest trudne do odgadnięcia, panie Magerfleisch – odpowiedział Ehinger. – Czekamy tu tylko do momentu aż się ściemni, Rosjanie nie będą mogli obserwować ruchów wojsk. Wtedy ruszymy naprzód.

– Zastanawiam się, czy pójdziemy do pierwszej linii? – zapytał nieco zaniepokojony dowódca trzeciej kompanii .

– Nie sądzę – zauważył Ehinger. – Tym razem kolej na drugą, a później trzecią kompanię.

Podszedł służący Ehingera i zapytał, czy nie powinien zrobić kawy.

– Tak, poproszę – powiedział Ehinger. Zdjął z głowy hełm i kilka razy przesunął ręką po lniano-blond włosach, jedwabiście miękkich, które idealnie rozdzielone przedziałkiem, rozlewały się falami na boki.

– Ojej – zawołał – nadchodzi Leutnant Gaffroy, nie pozwoli nam wypić kawy.

Adiutant batalionu wbiegł na ganek.

– Cóż, co nam przynosisz? – zapytał Ehinger.

Adiutant rozłożył swoją mapę.

– Batalion natychmiast rusza do wsi Cięćk.

– Czekaj, proszę – Ehinger przerwał mu i otworzył swoją mapę. – Aha, tutaj!

– Przeniesiecie się na kwatery i pozostaniecie w stanie najwyższej gotowości. Jutro, przed świtem, przesuń się do przodu na polanę w lesie znajdującą na prawo od drogi, około pięćset metrów od poprzedniej pozycji.

– Więc to jest tutaj – powiedział Ehinger.

– Nawiąż kontakt z oddziałami osłonowymi na pierwszej linii. Major będzie jutro z czwartą kompanią – zakończył adiutant swój raport, który miał przygotowany w ten sam sposób, co dla pozostałych trzech kompanii.

– Czy to wszystko? – Ehinger zapytał adiutanta, który chciał złożyć swoją mapę.

Gaffroy wzruszył ramionami. – Na razie tak. Podejrzewam, że jutro rano uderzymy na Rosjan, by wypchnąć ich bardziej do tyłu. Główne zadanie otrzymał III. Batalion – ponownie rozłożył mapę i zajrzał do środka – który przejdzie w stan gotowości. Muszą zdobić Wach. My powinniśmy osiągnąć wzgórze 125 oraz przyległy teren po prawej i lewej stronie.

– Pieprzone wzgórze 125 – powiedział Ehinger – znajduje się spory dystans za Wykrotem.

– Musimy, inaczej nie da się utrzymać wsi Wach – zauważył Gaffroy – w tym czasie II. Batalion rusza na wieś Klimki.

– Klimki?

– Tu nad rzeką, nazywa się Szkwa. Ale muszą ruszyć dzisiaj.

– Dobrze więc! – zawołał Ehinger. – Więc my też, panowie.

Wydał rozkazy, by Feldwebel przygotował kompanię, a Kiehn wylał kawę na ulicę. Po krótkim marszu dotarli do wsi Ciećk. Po prawej i lewej stronie drogi, która miała prawdopodobnie kilometr długości, rozlokowały się gospodarstwa. Wszystkie były ciche i puste. Mieszkańcy uciekli lub zostali pognani w głąb Rosji.

Ehinger w ciemnościach nocy, które już zapadły, na ile to można było zrobić, rozdzielił kwatery dla poszczególnych plutonów. Kompania musiał trzymać się razem na ile to możliwe . Wszyscy musieli czuwać w stanie najwyższej gotowości.

Karabiny ustawiono w piramidy przed chatami. Ludziom nie wolno było zdejmować pasów. Żołnierzom nakazano, by przed zapaleniem światła szczelnie zasłonili brezentem okna po wschodniej stronie .

Po rozstawieniu na stanowisku ogniowym kolejnej warty, która miała w razie czego zaalarmować całą kompanię, Ehinger kazał rozpuścić plutony i udał się ze swoimi podwładnymi na kwaterę, którą Feldwebel Kleineidam wybrał okiem konesera.

Była to nieduża izba, w której na pobielonych ścianach wisiały szeregi obrazów z wizerunkami świętych, w tym Czarnej Madonny Częstochowskiej w trzech różnych wersjach. Każda kolejna była czarniejsza od poprzedniej. Magerfleisch, który jako były szef kompanii najlepiej znał się na porządkach w terenie, natychmiast kazał posprzątać pokój, przewietrzyć, pozamiatać i usunąć wszystkie niepotrzebne przedmioty. Podejrzewał, że szerokie łóżko, w którym spała cała rodzina nieobecnego właściciela i na którym na pewno urodziła się już cała horda dzieci, jest zarobaczone. Zostało więc z zapałem wyrzucone  przez czterech żołnierzy.

Ehinger usiadł przy stole i w zamyśleniu wpatrywał się w płomień świecy, która tkwiła w szyjce pustej butelki po wódce. Lekarz zapalił papierosa, a Waldschütz macał po ścianach, aby znaleźć gwóźdź do zawieszenia paska.

– Nieprawdopodobne, jak to możliwe – wykrzyknął z oburzeniem – ani jednego gwoździa w całym domu! Cóż, Panje może podziękować swojemu Panu Bogu, że go nie spotkałem.

– Co byś z nim zrobił? – zapytał Ehinger.

– Miałby nauczkę i musiałby wbić w ściany dwieście gwoździ – stwierdził Waldschütz.

– Aha – powiedział Ehinger do siedzącego naprzeciwko Doktora – wychodzi z niego wyuczony zawód nauczyciela.

Po niecałej godzinie pojawił się Kiehn i podał kolację. W kilkoma żołnierzami zabił i upiekł kilka kurczaków. Magerfleisch otrzymał największego kurczaka. Pokiwał głową.

– I to ma być kurczak? Myślałem, że to stara wrona. W każdym razie to błogosławieństwo dla tego zwierzęcia, że zostało włożone do garnka, ponieważ było bardzo stare i z pewnością było już zmęczone długim życiem .

Kiedy posiłek się skończył, Magerfleisch któremu przyniesiono parę wiązek słomy, rzucił się na nie z takim impetem, że aż deski podłogowe zadudniły, a wapno spadało ze ścian. Zasnął natychmiast i zachrapał.

Ehinger, jak i pozostali, również chciał położyć się na kilka godzin, ale wtedy przybył jego Feldwebel wysłany do batalionu po rozkazy.

– Panie Oberleutnant, mamy gościa z batalionu – poinformował.

– Cudownie – odpowiedział Ehinger i wstał ze swojego miejsca.

– Leutnant rezerwy Konrad Müller, student teologii, przydzielony do czwartej kompanii – przedstawił się nowo przybyły.

– Jesteś bardzo mile widziany – powiedział Ehinger i podał mu swoją rękę. – Pozwólcie, że przedstawię pozostałych – wskazał na swoich podwładnych, którzy również wstali z miejsc – doktor Kern, dowódca pierwszego plutonu; Waldschütz z drugiego; a ten który tak delikatnie tam śpi, to mój Offizierstellvertreter, pan Magerfleisch, dowódca trzeciego plutonu.

Porucznik Müller skłonił się lekko w kierunku, z którego dochodziło głośne chrapanie Magerfleischa i uścisnął dłoń Kernowi i Waldschützowi.

– Musisz pozwolić mi później przedstawić cię panu Magerfleischowi – powiedział Ehinger.

– O, poproszę, panie Oberleutnant – szepnął ledwo słyszalnie Müller.

– Mów głośno, nie usłyszy, a obudzi się dopiero, gdy zaczną wybuchać ciężkie pociski. – Proszę zdjąć płaszcz i usiąść.

– Rozumiem – powiedział Müller. – Masz dobrze dobrany personel, a moja osoba wydaje się zbędna.

– Wcale nie, panie Müller – Ehinger odpowiedział i mocno zaprzeczył głową, spojrzał wesoło na swojego nowego, ledwie dwudziestoletniego towarzysza, na którego mundurze była przymocowana czarno-biała wstążka. – Ponieważ jesteś teologiem …

– Student teologii, czwarty semestr – odpowiedział skromnie ten ostatni, w którego zachowaniu tkwiła jeszcze musztra pięciotygodniowego kursu oficerskiego w Döberitz i usiadł na ławce, na której siedzieli Waldschütz i Doktor.

– Więc mogę cię ponownie zapewnić – kontynuował Ehinger – że jesteś bardzo mile widziany. Od pewnego czasu gorącym pragnieniem jest posiadanie pastora w moim towarzystwie, ponieważ wszyscy jesteśmy grzesznikami. Poza tym, miło jest mieć wokół siebie dwóch tak wysoko wykształconych dżentelmenów. Może to czasem prowadzić do wzniosłych dyskusji, które bardzo sobie cenię – dodał, zerkając z ukosa na Doktora, u którego w okularach odbijało się światło świecy.

– Pan Leutnant z pewnością jest głodny – powiedział zmartwiony Waldschütz.

– Nie, dziękuję bardzo. Już jadłem.

– W takim razie, przynajmniej pan Leutnant zapali papierosa – powiedział Doktor i podsunął mu swoją papierośnicę.

Müller zdecydowanie podziękował.

– Wolałbyś cygaro? – zapytał Ehinger.

– Nie mogę skorzystać z twojej życzliwej oferty, bo szczerze mówiąc, jestem przeciwnikiem palenia.

– Oho – zawołał Ehinger – ale nie możesz być od razu wobec nas tak surowy. To nie wypada, jak człowiek popada z jednej skrajności w drugą.

– Więc pan zapewne nie pije również napojów alkoholowych, panie Leutnancie? – zapytał Kern.

– Proszę was, panowie, mówcie do mnie Müller. Nie, unikam alkoholu i nikotyny.

– Nie mogę tego zrozumieć – powiedział Ehinger. – Tutaj palimy do wyczerpania zapasów. A mały łyk koniaku sprawia nam przyjemność.  Ale czy już wiesz, co nas czeka jutro?

– Mamy zaatakować – odpowiedział młody porucznik. – Dawno nie brałem w tym udziału.

– Gdzie byłeś na froncie przed kursem? – zapytał Kern.

– Cały czas we Flandrii – odpowiedział nowy towarzysz.

– A jutro walczymy Rosjanami – powiedział Ehinger. – Musimy wyjść przed świtem. Dlatego proponuję wziąć przykład z pana Magerfleischa i przespać się parę godzin.

Wstali od stołu, by położyć się na słomie, gdzie Kleineidam już leżał obok Offizierstellvertretera. Kiehn zgasił świecę, wrzucił jeszcze kilka kawałków drewna do ognia i wyszedł. Wkrótce, w izbie która została przekształcona w łóżko dla sześciu osób, zapadła cisza.  

Ehinger został obudzony przez swojego służącego już po kilku godzinach. Kiehn przyniósł rozkaz od posłańca z batalionu.

– Panie Oberleutnant, kompania ma o godzinie trzeciej przemieścić się na wskazaną wczoraj pozycję. Zostało jeszcze dwadzieścia minut.

– Dobra – powiedział Ehinger – obudź pozostałych panów.

Kiedy Kiehn ukląkł przy Doktorze, ten poderwał się energicznie.

– O nothing, Sir – plenty time! – Kiehn odezwał się jak za czasów, gdy służył u brytyjskiego lorda

– Mówiłem ci już wcześniej – zawołał Doktor – mówi się: – plenty of time!

Allright – służący odpowiedział z uśmiechem, zapalił kikut świecy i wyszedł, ale wrócił po zaledwie dwóch minutach z dzbanem gorącej kawy.

Umyli się w zimnej wodzie, następnie, aby się dalej rozbudzić, wypili po filiżance kawy i w pośpiechu przygotowywali się do wyjścia.

Magerfleisch jako ostatni podniósł się ze sterty słomy. Z jękiem wepchnął nogi w skórzane buty, które podał mu jego służący, Eskimos.

Po tym jak kilka razy zanurzył głowę w drewnianym wiadrze, sapiąc i prychając jak wieloryb wyrzucony na brzeg, rozejrzał się po pokoju rozbudzonym wzrokiem. Zobaczył Leutnant Müllera, który właśnie wszedł przez drzwi, bez kurtki mundurowej, zapinając koszulę na piersi, ponieważ rano mył się bezpośrednio przy studni.

– Hej, co ty tu robisz? – Offizierstellvertreter zapytał go surowo.

Müller uśmiechnął się.

– Pytam cię, czego chcesz – warknął do niego koszarowym tonem Magerfleisch, czerwony jak ugotowany homar z błyszczącymi oczami. – Człowieku, czy chcesz zbierać swoje kości, kiedy z tobą skończę?. I zetrzyj ten uśmiech z twarzy.
Müller przybrał regulaminową postawę, ale kiedy reszta ludzi za plecami Magerfleischa z trudem powstrzymała się od śmiechu, znów się wykrzywił.

Offizierstellvertreter robił się coraz bardziej wściekły, podszedł do niego i warknął: – Czego chcesz, człowieku?

W tym momencie Waldschütz uznał, że najwyższy czas jest zareagować.

– Pozwól, że przedstawię ci Leutnanta Müllera…

– Leu… Leu… Leu… – Magerfleisch zaczął bełkotać ze zdumienia, jakby sparaliżowało mu język. Ale potem go wyprostowało, jakby dotknął linii wysokiego napięcia. Stuknął obcasami, regulaminowo położył ręce na spodniach i patrzył na swojego nowego przełożonego. Jego twarz była biała jak bielona ściana.

– … pan Offizierstellvertreter Magerfleisch – zakończył Waldschütz, zwracając się do Müllera.

– Miło pana poznać, panie Magerfleisch, mam nadzieję, ze wszystko u pana w porządku.

– Ja, błagam… – jąkał się – Tysiąckrotnie błagam pana Leutnanta o wybaczenie. To było…

– Małe Qui Pro Quo. [łac. małe nieporozumienie]

– Tak, tak, jeszcze raz błagam o wybaczenie pana Leutnanta, ja…

– Ah, nie ma o czym mówić. – Wyciągnął dłoń, ale Magerfleisch nie był w stanie podnieść ręki. To było tak, jakby rykoszet rozerwał mu obojczyk. Dopiero po chwili doszedł do siebie.

Niedługo później kompania wyruszyła cicho i bez świateł. Ehinger dołączył do młodego Leutnanta, który szedł z Doktorem na przedzie kompanii.

Nagle przed nimi rozbrzmiały karabiny. Rosjanie otworzyli ogień. Huk zwielokrotniał z powodu leśnego echa.

Pitsch – pitsch – pitschschschschschsch! – słychać było, gdy kule trafiła w pnie drzew. Brzmiało to jak gwałtowne uderzenie batem przez woźnicę. Echo w leśne wzmacniało ten dźwięk.

Sssss! Sssss! Sssss! brzęczało, jakby szerszenie kogoś ścigały.

Ehinger odskoczył na bok.

– Rozproszyć się – krzyknął do ludzi – i trzymać się za mną.

Kompania zwiększyła tempo marszu i dotarła na wyznaczoną pozycję.

– Kompania, stój!

Grupy z przodu zatrzymały się, a te z tyłu biegły, aż nie zrównały się z tymi na pierwszej linii.

– Równać kolumnami do plutonu po lewej, marsz, marsz.

Potknięcia, upadki i przepychanie się w ciemności. Podoficerowie przeklinali nie mogąc zebrać swoich ludzi. Doszło do utarczek słownych między dowódcami plutonów. Ehinger musiał zarządzić ciszę.

Pierwszy pluton pchnięto dwadzieścia kroków do przodu. Drugi na połowę tego dystansu. Trzeci pozostał na miejscu. Żołnierze odpięli osprzęt, sięgnęli po łopaty, każdy pluton miał zadanie wykopać długi, chroniący przed ostrzałem okop z łącznikiem po lewej stronie.

Na początku praca szła mozolnie. Ale kiedy jeden z żołnierzy krzyknął z bólu, trafiony zabłąkaną kulą w ramię, wszyscy zaczęli kopać z podwójną gorliwością. Usuwana ziemia pod stopami, lądowała przed okopem, tworząc ochronny wysoki wał.

Gdy wrogi ogień osłabł, podoficerowie Trojek i Petersmann z plutonu Waldschütza dostali rozkaz, by nawiązać łączność z innymi kompaniami poprzez utworzenie sieci posłańców.

Do ataku zostało jeszcze pięć godzin.

Punktualnie o godzinie dziewiątej, trzy bataliony Regimentu Rezerwowego „von Bohlitz” miały zaatakować Rosjan i szturmem zdobyć Wach, Klimki oraz wzgórze 125.


Materiały zamieszczone w serwisie są chronione prawem autorskim i mogą być wykorzystywane przez użytkowników zgodnie z licencją Creative Commons BY-NC-ND, tj. umożliwiającą użytkownikom serwisu kopiowanie i rozpowszechnianie utworu pod warunkiem uznania autorstwa, tylko do użytku niekomercyjnego i bez utworów zależnych.
https://creativecommons.org/licenses/by-nc-nd/4.0/

0 0 votes
Article Rating
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments