W niewoli niemieckiej. Wspomnienia z czasów Wielkiej Wojny

Dziedzictwo Wielkiej Wojny > Historia > W niewoli niemieckiej. Wspomnienia z czasów Wielkiej Wojny
1 kwietnia, 2020r

W niewoli niemieckiej. Wspomnienia z czasów Wielkiej Wojny

Gabriel Janczarski

Leon Janczarski, zdjęcie zrobione po II wojnie światowej

Leon Janczarski urodził się w 1892 roku. Był jednym z czworga rodzeństwa, miał dwóch braci i siostrę. Mieszkał w Brzozówce Korzkiewskiej nieopodal Krakowa, która obecnie administracyjnie należy do gminy Zielonki w powiecie krakowskim. Początki osadnictwa Janczarskich w Brzozówce sięgają 1899 roku, kiedy to Walenty Janczarski, ojciec Leona kupił w tej miejscowości ziemię. Wcześniej moi przodkowie przybyli do Polski z Litwy. Osiedli w Poznańskiem, następnie część rodziny osiadła w okolicach Skały koło Krakowa, skąd – jak już wspomniałem, za sprawą mojego pradziadka Walentego przywędrowali do Brzozówki. W czasie zaborów po Kongresie Wiedeńskim Brzozówka znajdowała się na terenie Królestwa Polskiego podległego Imperium Rosyjskiemu. Należała do gminy Cianowice w powiecie olkuskim w guberni kieleckiej. Był to teren położony blisko ówczesnej granicy z Galicją w zaborze austriackim. Bliskość Krakowa sprzyjała kontaktom handlowym miedzy „ Galicjanami” a „Królewiakami”. Jak to na pograniczu bywało, dobrze prosperował przemyt. Do dziś krążą opowieści o spirytusie przewożonym na stronę austriacką w spreparowanych pęcherzach oraz o rodzinach, które miały dorobić się niezłych majątków na tym procederze. Trudno powiedzieć, jakie było poczucie tożsamości narodowej mieszkańców carskiej części tego pogranicza. Należy pamiętać, że ponad sto lat poddaństwa zrobiło swoje. Społeczeństwo powiatu olkuskiego w olbrzymiej większości składało się z chłopów, którzy przywykli do posłuszeństwa wobec władzy. Uważali się za Polaków, ale poddanych Rosji. Trudno też jednoznacznie powiedzieć, jakie było ich podejście do obowiązku służby wojskowej. Gdy pytałem o to kilku najstarszych mieszkańców Brzozówki (m.in. żyjącej jeszcze córki Leona) twierdzili, że po prostu tak musiało być, ale młodzi mężczyźni bardziej przydali by się do pracy na roli. Armię rosyjską uważano za „nasze” wojsko.

Jako pierwszy z trójki braci do wojska poszedł najstarszy z nich, mój stryj Marceli. Pełnił służbę w czasie trwania konfliktu rosyjsko – japońskiego. Zachowała się pocztówka, którą wysłał do domu z Tiukalińska w guberni omskiej. W ślady Marcela bardzo chciał iść Wacław, średni z braci, ale nie zgodził się na to jego ojciec, bo ktoś musiał pomagać mu w pracy na gospodarstwie. Na jego zapał do armii mogły mieć wpływ opowieści o nieprawdopodobnym bogactwie Rosji. Możliwość zobaczenia nieznanych krain działała na wyobraźnię młodego człowieka. O kopalniach złota na dalekiej Syberii, przepięknych krajobrazach, wielkiej i bogatej Moskwie opowiadał też swoim dzieciom mój dziadek Leon. Rozpoczął on służbę wojskowa w 1913 roku, również wysłany na Syberię. Stacjonował w okolicach Irkucka. Z przekazów rodzinnych wiem, że w czasie służby bardzo pomogła dziadkowi umiejętność czytania i pisania po polsku i rosyjsku, co w tamtych czasach nie było wcale takie oczywiste. Był samoukiem, nie uczęszczał do żadnej szkoły. Pierwsze szkoły na terenie gminy Cianowice zaczęły pojawiać się na krótko przed wybuchem Wielkiej Wojny. Pomagał swoim polskim i rosyjskim kompanom w pisaniu listów do domu. Los chciał, że w czasie jego służby wybuchła wojna. Na front w okolicach Ostrołęki dotarł w lutym 1915 roku w składzie 37 pułku strzelców syberyjskich. Jednym z epizodów walk na Kurpiowszczyźnie w tym czasie było przełamanie frontu przez Rosjan pod wsią Zawady, szybko zlikwidowane przez Niemców. W czasie tej bitwy dostał się do niewoli niemieckiej. Wydarzenia te, a także swoją jeniecką niedolę opisał we wspomnieniach, które ukazały się „Gazecie Świątecznej” w 1931 roku. Koniec wojny i niewoli zastał w obozie jenieckim w Alzacji. Stamtąd dostał do formowanej we Francji Błękitnej Armii Józefa Hallera, z którą po powrocie do Polski brał udział w walkach na froncie ukraińskim. Był też pod Warszawą w czasie wojny polsko – bolszewickiej w 1920 roku. Do domu wrócił po 8 latach tułaczki. Późno się ożenił i założył rodzinę. Był człowiekiem wielu talentów, również muzycznych. Grał w podwórkowej kapeli na akordeonie i skrzypcach, a następnie już pod okiem słynnego kompozytora Edwarda Maja określanego jako króla polskich marszów na kornecie w założonej przez niego orkiestrze parafialnej w Korzkwi. Miał też smykałkę do nauki języków, potrafił porozumieć się po niemiecku i francusku. W czasie okupacji hitlerowskiej często musiał pełnić rolę tłumacza i przekazywać informacje mieszkańcom Brzozówki od niemieckich żandarmów. Zmarł w 1960 roku po ciężkiej chorobie, na którą na pewno wpływ miały jego wojenno – jenieckie przeżycia.

Leon Janczarski w mundurze armii polskiej we Francji

Zapewne podobnych historii żołnierzy weteranów I wojny światowej, którzy przeżyli to piekło było tysiące. Wielu po latach wojny i niewoli wracało do domów. Część z nich, podobnie jak Leon tworzyło później trzon armii Wojska Polskiego, które broniło swej dopiero co odzyskanej niepodległości i powstrzymało bolszewików w 1920 roku. Niestety, wciąż są jeszcze w naszej historii zapomniani i pomijani. Historia każdego z tych tysięcy żołnierzy, którzy walczyli pod obcymi sztandarami to inna opowieść. Ja mam to szczęście, że dziadek opisał część swych losów. Pewnie już nie dowiem się, co go skłoniło do napisania wspomnień. Wierzę, iż on wie, że to co napisał ponad 100 lat temu miało wpływ na mnie. Można powiedzieć, że zaraził mnie fenomenem I wojny światowej, pasją odkrywania jej na nowo, a przy okazji przywracania pamięci poległym żołnierzom tej wojny. Wszyscy oni byli bohaterami, niezależnie od przynależności państwowej i tego po, której stronie konfliktu stali.


Poniżej scalone fragmenty wspomnień Leona Janczarskiego, drukowane w kilku wydaniach „Gazety Świątecznej” z lat 1931.
Nie poprawiałem na „współczesne” słów używanych w tamtych latach. Leon Janczarski brał udział w bitwie pod Zawadami (gmina Baranowo), należał do 37. Pułku Strzelców Syberyjskich i dostał się do niewoli 10 marca 1915 (widnieje na liście strat z tego dnia).

W niewoli niemieckiej.
Wspomnienia z czasów Wielkiej Wojny.

Jako żołnierz wojska rosyjskiego w czasie wojny europejskiej przybyłem ze swoim oddziałem na niemiecką linję bojową na początku roku 1915-go i brałem udział w kilku bitwach z Niemcami około miasta Ostrołęki nad rzeką Narwią. Jednego dnia wyparliśmy Niemców z ich rowów strzeleckich, aby zająć wioskę Zawady. Niemcy cofnęli się pod samą wioskę, a my, z powodu braku dowódców kompanji, przesiedzieliśmy dzień i noc w zajętych rowach. Następnego poranku zauważyliśmy, iż Niemcy ruszyli na nas w rozsypce. Zaczęliśmy strzelać do nich z karabinów, ale z braku dobrej komendy strzelano w nieładzie i za mało. Mnie po kilku wystrzałach zepsuł się zamek u karabina, usunąłem się więc do dołu obok rowu, aby ten zamek jakoś naprawić. Zmieszany i przestraszony tem wszystkiem, majstruję jak mogę przy karabinie, a w rowach słyszę krzyk i zamieszanie: jedni nawołują do rozpoczęcia jak najsilniejszego ognia, drudzy, widząc przewagę Niemców, radzą poddać się odrazu, bo inaczej wszystkich nas w rowach wybiją pociskami armatniemi, a doreszty bagnetami wyklują.

Naraz wszystko przycicha. Wyskoczyłem z dołu. W rowach już nie widzę swoich kolegów, natomiast nad rowami — Niemcy z najeżonemi bagnetami. Rzucam karabin i podnoszę ręce do góry na znak poddania się, aby mi przynajmniej życie darowali. Niemcy wskazują mi, abym uciekał na ich stronę. Biegnę ku Niemcom, którzy jeszcze małemi gromadkami podążają na pomoc pierwszym. Spotykając się ze mną wymyślali coś, grożąc przytem pięściami lub karabinem; jeden uderzył mnie szablą przez ramię, ale widocznie lewą stroną, bo nie odniosłem żadnej rany. Nareszcie dobiegam do miejsca, gdzie moi towarzysze stoją już w gromadzie wśród niemieckich żołnierzy. — I tyś, kolego, tutaj? — woła ktoś zboku. — Spoglądam, a to mój najlepszy towarzysz! — Bardzo się cieszę, że znów będziemy razem. — Przerywamy jednak rozmowę, bo Niemcy zaczynają nas obszukiwać po kieszeniach, czy nie mamy granatów. Wnet zauważyli, że mamy na nogach dobre buty, więc wprost zmuszają, żeby się z nimi zamieniać, także i rękawice, jeżeli ktoś z nas miał dobre.

Jeden z oficerów podchodzi do nas i pyta po polsku, czy jest kto z Polaków między nami. — Jest nas kilku — odpowiadam mu. — Zaczął więc wypytywać o położenie naszego pułku i nazwiska dowódców, i dlaczego jesteśmy tacy brudni i zasmoleni, gdyż nie myliśmy się już od dwóch tygodni, ani nawet płaszczów na noc nie zdejmowali.— Wreszcie ustawiono nas czwórkami i na- przód marsz! Conajgorszy przestrach zaczął mnie już opuszczać i choć ze spuszczoną głową postępuję naprzód. Podeszliśmy pod wioskę, gdzie stała niemiecka kuchnia polowa. Kazano nam posiadać na ziemi, kilku żołnierzy pozostało przy nas na warcie, a reszta poszła na obiad. Sądziliśmy, że może cośkolwiek pozostanie z tego obiadu, więc i nas choć trocha nakarmią na dalszą podróż, bo nie wiem jak kto, ale ja jeszcze od wczoraj nic nie jadłem. Niestety, sami pojedli i znów naprzód marsz! Idziemy w milczeniu o głodzie. Wreszcie o zachodzie słońca doszliśmy do wioski, która prawdopodobnie nazywała się Myszyniec. Tutaj obok nowowybudowanego kościoła znajdował się stary mały kościółek.

Stary kościół w Myszyńcu. Zbiory Marcin Tomczak (źródło: A. Chętnik, Myszyniec…, s. 21).

Do owego kościółka wegnali nas wszystkich na nocny spoczynek i zamknęli. Posiadaliśmy ze znużenia i głodu na podłodze. Niektórzy moskale powychodzili z ciekawości na chór i przyglądają się organom, bo u nich w cerkwiach tego niema. Ale grać jakoś nikt nie próbował, bo już każdemu w brzuchu grały kiszki głodowego marsa, któregoby nawet kapela Namysłowskiego nie potrafiła zagłuszyć. Po chwili otwierają się drzwi, a w nich ukazują się niemieccy żołnierze z chlebem w rękach. Wtedy ze wszystkich piersi wydarł się jeden okrzyk: — „Sława Bohu, chleb niesut!“ — i cala gromada rzuciła się ku drzwiom, a najbliżsi pochwycili chleb w swoje ręce. Niestety, było owego chleba coś z pięcioro na przeszło dwustu ludzi! Trzymający chleb w okamgnienia wydobyli noże i zapuścili je w bochenki, lecz w tej chwili powstał straszny ścisk, krzyk i zamęt. Krzyczano, że wszyscy głodni, więc wszystkich jednakowo trzeba obdzielić, najbliżsi jednak z całą chciwością chwytali chleb, tak, że ten co rżnął krzyczał: — Puśćcie chleb, bo wam palce pourzynam! — starając się przytem najwięcej sam skorzystać. Nie trwało może i piętnastu minut całe to przedstawienie. Ja nie dostałem ani kawałka, z wielką więc goryczą i smutkiem rzuciłem się w kąt, by jak najprędzej zasnąć, a w ten sposób choć na chwilę uwolnić się od smutnych i przykrych myśli! Jak długa wydała mi się ta noc! Nareszcie rano drzwi się otwierają, a oczy wszystkich skierowały się ku drzwiom. Wchodzą Niemcy, niosąc duży ceber czarnej kawy. Zaczęliśmy nabierać tej kawy w co kto mógł, ale już nie z taką chciwością, jak wczoraj chleb. Jakeśmy się nasycili tą czarną bez chleba, to już chyba nie potrzebuję opowiadać. Dość, że kiedy zaraz kazano nam stanąć w szeregi i ruszyć w dalszą drogę, to czułem w głowie zawrót, w oczach mieniło się, a w nogach brak posłuszeństwa.

Kiedyśmy się już oddalili od wioski, jeden z jeńców, umiejący po niemiecku, poprosił niemieckiego żołnierza o chleb. Ten wyjął z kieszeni kilka sztuk ciastek suchych, podobnych z wyglądu do włoskich orzechów, i dał mu. Wtedy rzuciliśmy się wszyscy do owego jeńca prosząc, żeby nam choć po połowie dał. Widząc to, inny Niemiec wyjął znów kilka takichże ciastek i rzucił na ziemię. Rzuciliśmy się wszyscy do owych ciastek i uczyniliśmy taki ścisk, żeby nas był ani kijem, ani nawet wodą gorącą nikt nie rozegnał. Każdy z całą zaciekłością cisnął się do środka i chwytał coś po ziemi rękoma, sam nie wiedząc co, depcząc przytem jeden drugiemu po nogach, a co gorsza i po rękach. Nie zauważyłem nawet, czy który z towarzyszów co pochwycił, bo po rozejściu się widziałem tylko białe placyki na ziemi, a ja sam tyle skorzystałem, że czułem ból w palcach u rąk i nóg.

Rzucali też i drudzy Niemcy takie ciastka sobie na śmiech, a za każdym razem odbywało się to samo, co i pierwszy raz. Jeden z kolegów dał mi kawałeczek chleba, a drugi kamyk cukru, z czego się bardzo cieszyłem. W godzinach popołudniowych doszliśmy do jakiejś wioski już pod zaborem niemieckim, ale ludzie tam mówili jeszcze dobrze po polsku. Tu nas zatrzymano, bo żołnierze, którzy nas dotąd pędzili, mieli się wrócić na wojnę, a inni mieli przyjść po nas. Na placu w środku wioski stały wozy wojskowe z obrokiem dla koni. Niektórzy z nas zauważyli, iż w obroku jest namieszane sporo cukru, więc brali obrok do ust i ssali sok cukrowy, aby się w ten sposób cośkolwiek pożywić. Z najbliższym domów ludzie zdjęci litością wynosili nam po kawałeczku chleba lub ziemniaków, a nawet i brukiew surową, ale to wszystko tylko było jakby podrażnieniem naszego głodu.

W tej rozpaczliwej chwili przyszła mi do głowy zbawienna myśl, iż mam w kieszeni lornetę, czyli dwie rurki ze szkłami przybliżającemi, którą znalazłem w rowach niemieckich, więc poproszę kogoś z cywilnych, czyby mi nie dał kawałka chleba za tę marną dla mnie w tej chwili rzecz. Podszedłem do pierwszego z tą wielką prośbą, i ku mojej nadludzkiej radości, pomysł mój udał się, bo ów człowiek dał mi za tę lornetę mały chlebek, ważący co najmniej jeden kilogram, za co będę mu całe życie bardzo wdzięczny. Schowałem chleb pod płaszcz i pobiegłem za wozy, aby ktoś z jeńców nie zauważył, bo byliby gotowi siłą go wyrwać. Później dopiero łamałem po małym kawałeczku i niepostrzeżenie kładłem do ust. Nigdy w domu rodzicielskim nie jadłem czegoś tak smacznego, jak w owej chwili wydawał mi się ten razowy chleb! Wkrótce też przyszli żołnierze i popędzili nas w dalszą podróż.

Z głodu, a później z najedzenia się suchego chleba dostałem gorączki, jak i wielu innych, więc idąc drogą chwytaliśmy rękoma śnieg i gryźliśmy z pragnienia jak brukiew. Szliśmy tak pewnie ze sześć godzin, bo dopiero o północy przyszliśmy do miasta Cieszyna(?), gdzie nas zapędzono do jakiegoś wojskowego budynku. Tam pokładliśmy się, gdzie kto mógł. Lecz zasnąć prawie nikt nie mógł, bo oprócz głodu zaczęliśmy jeszcze odczuwać drugą biedę, a tą było robactwo, od którego się już za kołnierzem, a nawet i w całem ubraniu aż rojiło. W całem tem mieszkaniu, gdzieśmy się znajdowali, słychać było wówczas tylko skrobanie się i tarcie o ściany, i dopiero pod naciskiem gwałtownej senności zaczęliśmy powoli zasypiać, oddając swoje ciało na pastwę tej drobnej nierogacizny. Rano rozbudziła nas straż i rozkazano nam wychodzić na plac, gdzie ku wielkiej naszej radości, zobaczyliśmy Niemców, niosących kocioł zupy, którą zaczęto zaraz rozlewać. Dali też i po kawałku chleba. Pozostaliśmy tam jeszcze na drugą noc. Po raz pierwszy jako tako nas nakarmiono, tak samo i drugiego dnia przed południem, a po południu przyszli żołnierce i popędzili nas na stację kolejową, skąd pociągiem odjechaliśmy do obozu jeńców rosyjskich w mieście Hammersztajnie.

Przejechaliśmy noc i dzień, i w drugą noc przybyliśmy na miejsce. Zapędzono nas do wojskowej stajni, gdzie resztę nocy spędziliśmy jak kto mógł. Tam też rozmieszczono nas na czas dłuższy. Zaczęło się dla nas nowe życie, a zarazem i nowa nędza. Pożywienie dawano nam takie, abyśmy tylko żyli: rano pół funta chleba i pół kwarty czarnej kawy, na obiad zupa z brukwi lub buraków, a na wieczerzę polewka z mąki żołędziowej. Pracować — prawie że nie pracowaliśmy, ale bo też i siły każdy miał tyle, że ledwo mógł nogi po ziemi włóczyć. Niedaleko od nas mieszkał oddział niemieckich żołnierzy, którzy niezjedzone resztki obiadu wlewali do beczki na podwórku. Zauważyli to niektórzy z jeńców, więc cichaczem podbiegali tam i zabierali z radością to, co psy nie zżarły. Niektórzy z jeńców mieli jeszcze coś pieniędzy, ale kupić nic nie mogli, bo nas do miasta nie puszczano. Ale większość była zupełnie bez grosza. Było też między nami wielu nałogowych palaczy tytoniu. Tacy to pomimo największego głodu sprzedawali jeszcze ten jedyny kawałeczek chleba kolegom, a za pieniądze te kupowali sobie tytoń od Niemców. Z każdym dniem nędza nasza wydawała się straszniejsza. Każdy chodził po mieszkaniu lub po podwórku ze spuszczoną głową, podnosząc ją tylko czasami, aby spojrzeć na wielki zegar na koszarach, licząc przytem godziny i minuty, ile jeszcze brak do tej szczęśliwej dwunastej, o której wydawano nam jaki-taki obiad, a po obiedzie znów czekaliśmy wieczerzy. Nadeszły wreszcie i uroczyste święta Wielkiej Nocy. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że może choć obiad dostaniemy jakiś lepszy w tę wielką doroczną uroczystość. Ale próżne były nasze nadzieje! Pamiętam, jak to w ową Wielką Niedzielę wyszedłem na podwórko po kawę; byłem tak wyczerpany, że kiedy stanąłem w ogonku jak i wszyscy, uczułem, że mi nogi w kolanach drżą, w głowie mi zaczęło szumieć, przed oczyma zjawiało się mnóstwo maleńkich gwiazdek, a nareszcie ogarnęła mnie zupełna ciemność. Zatoczyłem się i byłbym runął na ziemię, gdyby nie koledzy, którzy mię pochwycili pod ręce i zaprowadzili do mieszkania.

W drugi dzień świąt oznajmiono nam, że przybędzie ksiądz i odprawi mszę świętą. Kto z katolików ma życzenie, może pójść na mszę św. Poszliśmy. Przybył ksiądz do jakiegoś baraku, gdzie przy ścianie był urządzony ołtarz. Pośrodku, był wymalowany krzyż na płótnie, a obok— czarny pruski orzeł. Kiedy kapłan miał już rozpoczynać msze św., odezwał się do nas w te słowa: — Moi kochani, zaśpiewajcie sobie jaką pieśń, bo Pan Jezus zmartwychwstał. Zaczęliśmy: „Wesoły nam dzień….” — choć w rzeczywistości był to prawie najsmutniejszy dzień w naszem życiu. W głowach naszych zarojiło się od wspomnień przeszłości, kiedy to, będąc w rodzinnym domu, śpieszyliśmy przy brzaskach porannej zorzy na tę uroczystą rezurekcję. Na wszystkich drogach i ścieżkach rojiło się wówczas od ludzi, a dźwięk dzwonów kościelnych tak wspaniale rozbrzmiewał wśród pól i chat wiejskich! W oczach naszych zaiskrzyły się łzy, a z piersi z wielkim trudem wydobywaliśmy chwalebne Aleluja! Po świętach przyszedł do nas oficer niemiecki, którego nazywaliśmy komendantem obozu. Przedstawiliśmy mu zażalenie co do naszego pożywienia. Odpowiedział nam, że wkrótce już będziemy porozsyłani na różne roboty, a tam z pewnością dostaniemy lepsze pożywienie. Cieszyliśmy się więc choć nadzieją. Powoli zaczęły się dnie coraz cieplejsze, aż nareszcie pewnego dnia oznajmiono nam, że już jutro odjedziemy stąd na roboty.

I rzeczywiście, na drugi dzień popędzono nas na stację kolejową, a stamtąd powieźli nas gdzieś w dalsze, nieznane nam strony. Przejechaliśmy noc i połowę dnia i wysiedliśmy na stacji w Labjau. Tam zapędzono nas do jakiegoś miejskiego ogrodu, gdzie nas podzielili na małe oddziały. Ja znalazłem się w gromadzie złożonej z trzydziestu ludzi, w czem samych Polaków było szesnastu. Zaraz też dodano nam trzech żołnierzy, starych już Niemców, jako naszych strażników, a zarazem i opiekunów, którzy po otrzymaniu jakichś papierów popędzili nas pieszo do jakiegoś dworu do robót polnych. Dwór ten był odległy od miastecka Labjau prawdopodobnie dwanaście kilometrów. To też dopiero przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca przybyliśmy do owego dworu. Zawołano nas tam zaraz z podwórka do kuchni robotniczej, a nam też to tylko na myśli było, bo i dzisiaj głód był pierwszym naszym towarzyszem. W kuchni zastaliśmy starą kucharkę i młodą dziewczynę, jej pomocnicę. Zaraz też zjawił się we drzwiach rządca, gruby, barczysty Niemiec. Patrzyli oni na nas z wielkiem zaciekawieniem, bo pierwszy raz podobno widzieli „moskali”, a różne bajki o tych moskalach im prawdopodobnie opowiadano: że są poobrastani na twarzy, więcej do niedźwiedzi podobni niż do ludzi, a kiedy wezmą niemieckich żołnierzy do niewoli, to prawie wszystkich zabijają. My zaś posiadaliśmy na ławkach i z wielką niecierpliwością oczekiwali, kiedy się ukażą przed nami miski z jakiśmkolwiek jadłem. Nareszcie zjawiła się przed każdym miska, a na niej barszcz z ziemniakami. Ba! Między ziemniakami coś jeszcze ciemnego pływa! Oczy nas chyba nie mylą: to mięso! W jednej chwili pochwyciliśmy łyżki i poczęliśmy szybko zmiatać wszystko co było na miskach. Nie trwało to i dziesięciu minut, a wnet słychać było już tylko brzęk łyżek po próżnych miskach. Niemki spoglądały z uśmiechem jedna na drugą dziwiąc się zapewne naszej sprytności w jedzeniu, rządca zaś spoglądał dumnie, dając do zrozumienia, że to on właśnie od dzisiejszego dnia jest naszym chlebodawcą. Nareszcie zwrócił się do nas i zapytał, czy mówi kto po niemiecku. Ja trocha potrafię — odezwał się jeden Polak z ziemi warszawskiej. Więc wy będziecie u mnie pracować — mówi dalej rządca. — Jeżeli będziecie dobrze pracować, to i ja będę dla was dobry. Płacił wam będę od pięciu do dwudziestu fenigów dziennie, zależnie od tego, jak się kto będzie starał. Tośmy trafili na bardzo oszczędnego człowieka — pomyślałem sobie, — ale trudno. Inaczej dlaczegóżby się zwało niewolą to nasze życie? Nareszcie kazał wyjść przed dom, tutaj nam dano po jednej derce i służący poprowadził nas na nocleg do jakiegoś budynku. Był to widocznie jakiś śpichlerz, ale że był wilgotny i powietrze w nim stęchłe, więc zamiast zbożem wypełnili go niewolnikami, a niewolnicy, niejako mniejszość w sejmie, musieli się na wszystko zgodzić.

A dziś kiedy sobie to wszystko przypominam, to dziękuję Bogu, że nas chociaż do Brześcia nie odesłali. Przespaliśmy tę noc ze smakiem, a rano rozbudziła nas nasza straż i zaraz poszliśmy kopać ziemię do ogródka. O godzinie ósmej zawołano nas na śniadanie, które się składało z kawałka chleba i polewki z otrąb. Obiad — znów ziemniaki i barszcz. Na wieczerzę dano nam po małym śledziu i ziemniaki w skórkach ugotowane. A że ziemniaki postawiono dla wszystkich w jednem naczyniu, więc rzuciliśmy się na nie z wielką natarczywością; bojąc się zaś, żeby ktoś więcej nie zjadł, nie obieraliśmy nawet ze skórek, byle tylko prędzej, a przez to i więcej zjeść, z czego znów kucharki miały śmiech. I tak zaczęliśmy pracować z dnia na dzień. Pożywienie było trocha lepsze niż w obozie, ale za mało, tembardziej, że dzień był już większy, a pracować trzeba było do pół do ósmej wieczorem. Wyglądaliśmy zawsze niedzieli, a i w tę czasami musieliśmy pracować. Wielu z nas czuło się bardzo źle. Wymęczeni na wojnie, a później wygłodzeni w obozie niemieckim, nie mogliśmy przyjść do siebie. To też po dwóch tygodniach zachorowało dwóch niewolników na tyfus. Ja, czując się bardzo osłabionym, zazdrościłem im, że zachorowali, a przez to uwolnili się z owego dworu, bo ich odstawiono zaraz do szpitala. Ale niedługo zachorowałem i ja, również odesłano mnie do szpitala, z czego byłem bardzo zadowolony.

Kiedy przybyłem do szpitala ze swym dozorcą, starym żołnierzem, zapisano mnie najprzód w biurze szpitalnem do księgi chorych. Następnie zaprowadzono do łaźni, gdzie, po umyciu się, dostałem czystą bieliznę, i wtedy dopiero odprowadziła mię siostra miłosierdzia na salę chorych, gdzie byli sami tylko niewolnicy rosyjscy. W pierwszych dniach czułem się bardzo słaby i gorączkę miałem dużą, więc nie zwracałem uwagi ani na otoczenie, ani na pożywienie, bo po większej części zawsze spałem. Dopiero po kilkunastu dniach zaczęła mnie gorączka opuszczać i poczułem się trochę silniejszy. Powoli zacząłem przechadzać się po sali, a zarazem czułem coraz większą chęć do jedzenia; zacząłem odczuwać, że tego pożywienia, które dostaję, jest mi za mało, że ja bym zjadł trzy razy tyle. Ale pomimo to było mi tu znacznie lepiej, niż u tego skąpca we dworze. Podobał mi się tutaj porządek i czystość w każdem miejscu, bo pod tym względem, to już nie można Niemcom nic zarzucić. To też byłem rad jak najdłużej w szpitalu pozostać, po tylu niewygodach wojennego życia, ale cóż, kiedy jednego dnia oznajmił mi pisarz z biura szpitalnego, że już będę wydalony ze szpitala i pójdę znów do tej samej pracy, od której tutaj przybyłem. Przeraziło mię to strasznie, bo nie miałem żadnej chęci powracać do tego obmierzłego mi dworu. Pisarz ów mówił dobrze po polsku, to też zacząłem go upraszać, żeby mnie jeszcze nie wypisywał, bo jestem jeszcze za słaby do pracy. Pomówił o tem z siostrą miłosierdzia, która zawiadywała chorymi, i później powiedział mi, że jeszcze pozostanę w szpitalu kilka dni. Choroba, na którą chorowałem, był to, jak doktór oświadczył — tyfus, to też po przesileniu uczułem osłabienie, a zarazem prędsze niż zwykle bicie serca; więc przy każdych odwiedzinach doktora uskarżałem się na nową chorobę, którą on widocznie przyznawał, chociaż jej, zdaje się, nie mógł wyleczyć. Ja zaś byłem rad, że jeszcze odpoczywam w szpitalu. Ale kiedy do szpitala zaczęło przybywać coraz więcej chorych niewolników, a miejsca dla nich już brakło, zaczął się ów doktór złościć i sześciu nas niebardzo chorych postanowił wysłać do szpitala niewolniczego do miasta Hajzberga. Jak postanowił, tak też i uczynił.

Podróż nasza trwała niedługo, bo jakieś cztery czy pięć godzin. W Hajzbergu przyjęto nas do szpitala, który się znajdował w kilku barakach, zrobionych tylko na czas wojny. Obsługa była z niewolników Rosjan i doktór też był Rosjanin. Ja już nie byłem chory, tylko byłem jeszcze słaby, więc po dwóch tygodniach wydalili mię i z tego szpitala i oddali do baraków, gdzie byli niewolnicy sami tylko zdrowi i codzień chodzili na różne roboty. Chociaż wszystko tu było dla mnie nowością, to jednak nic mię tak nie ciekawiło, jak to: jakie też pożywienie dostają tutaj niewolnicy, bo „głodnemu to zawsze chleb na myśli”! Ale przekonałem się zaraz, że liche i również niedostateczne, jak wszędzie, bo Niemcy bali się, żeby przez niewolników sami nie głodowali, a bardzo im się podobało, żeby niewolnicy zawsze pracowali, jak to nieraz powtarzali nam, kiedy pracowałem we dworze: „Imer lus, imer arbajten!” Komendantem obozu był oficer zwany „lejtnant” (czyli porucznik). Urządzał on często przegląd niewolników. Był to człowiek psiego charakteru, o iskrzących się oczach, czerwonej twarzy i czerwonych włosach, przez co też moskale nazywali go „ryżyj czort”. Zaraz na czwarty dzień po mojem przybyciu był przegląd, jak niewolnicy są poubierani. Jeden z niewolników za plamę na bluzie dostał batem przez ramię i dwie godziny był przywiązany do słupa. Inny za jakąś odpowiedz dostał w twarz. Ja również za splamione ubranie dostałem dwie godziny przywiązania do słupa, ale się tłumaczyłem, że dopiero wczoraj przyszedłem ze szpitala, więc nie mam jeszcze pojęcia o miejscowym „regulaminie”, no i jakoś mi to uwzględniono.

Przywiązywanie do słupa było kara najwięcej używaną, to też prawie codzień, idąc na jakąś robotę lub z roboty koło ogrodzenia, którem były otoczone nasze baraki, widziałem po kilku jeńców przywiązanych do słupów. Przychodziły mi wówczas na myśl rzymskie prześladowania chrześćjan, kiedy to przywiązywano ich do słupów, a później oblewano smołą i zapalano, aby ogród oświetlić. To też nie miałem ochoty dłużej tu pozostać. Z radością więc przyjąłem pewnego dnia wiadomość, że pięćdziesięciu ludzi ma wyjechać do pracy na koleji, i że mnie też do nich zaliczono. I rzeczywiście jeszcze w ten sam dzień pojechaliśmy na to nowe miejsce. Po przyjeździe umieszczono nas w małym baraczku w polu przy koleji, gdzie też na trzeci dzień po przyjeździe zaczęliśmy pracować, sypiąc nasyp pod drugą linję kolejową. Było to miejsce chyba najlepsze ze wszystkich, gdzie przebywałem w czasie mojej niewoli. Co do pożywienia, to jakie ono już było, to było— ale przynajmniej nie byłem nigdy głodny. Chleb tylko, to jak wszędzie tak i tu wydawano nam na wagę. 320 gramów na dzień, bo i cywilni mieli wyznaczoną ilość chleba na dzień. Bardzo ciężko nie pracowaliśmy, to też jakoś lżej zrobiło mi się na duchu. Przebyliśmy tam cały rok 1916-ty. Ale na początku 1917-go roku pracę na koleji ukończyliśmy i odesłano nas znów na inną robotę do Królewca.

Przybyliśmy tam wieczorem. Dzień byt mroźny, bo to było w styczniu. Zapędzono nas do baraku za miastem. Było tam już dosyć niewolników od początku wojny pracujących, tak, że wszystkich było nas przeszło trzysta. Miejsca do spania zajęliśmy na pryczach najbliżej drzwi, bo dalsze i lepsze były już zajęte. Nie dano nam zaraz koców do przykrywania się, to też pamiętam, jak kilka nocy kłapałem zębami od zimna. Jeść dostawaliśmy po większej części tylko zupę z brukwi, chleba jak zwykle. To też kiedy poszliśmy do roboty na stację kolejową zwalać węgiel z wagonów, uczuliśmy, że mamy siły za mało. Wydzielono nam kilka wagonów z węglem i kazano opróżnić je do wieczora. Zrzucaliśmy od południa do wieczora, a dopiero połowa węgla była zrzucona. Sądziliśmy, że i tak pójdziemy do domu, bo już wieczór; ale dozorcy nasi nie pozwolili; zaczęli nam wymyślać, grozić karabinami, a gdyby ktoś był cośkolwiek odpowiedział, to zapewne nie obeszłoby się bez bicia. To też przy świetle latarni musieliśmy wykończyć naszą pracę i późnym już wieczorem powróciliśmy do baraku, wlokąc ledwie nogi za sobą. Dostaliśmy bogatą wieczerzę, bo brukiew z ikrą rybią. I tak musieliśmy codzień pracować przy tym węglu. Zauważyliśmy raz na stacji kolejowej brukiew w jednym wagonie. Zaczęliśmy podkradać się i wzięliśmy niektórzy po jednej, niektórzy po dwie sztuki. Żołnierz nas zaczął z początku trochę krzyczeć, aleśmy go ubłagali i dał spokój. Ale nie tak było, kiedy przyszliśmy do baraku na wieczór, bo zauważył to nas główny dozorca podoficer i rozkazał wszystkim stanąć po czterech i pod jego komendą biegać po podwórku, a co chwila na ziemię „padnij!”, to znów „wstań!” — i tak kilkanaście razy. Dopiero nas puścił do baraku, rozkazując przytem kucharzowi, by nam nie dawał wieczerzy. Kucharzami byli niewolnicy, więc jakoś nam zostawili trocha, i kiedy się już wszystko uspokojiło, wtedyśmy dopiero pojedli i z bólem serca poszli spać.

Za naszą pracę płacono nam po jednej marce dziennie, kupić jednak za te marki, zwłaszcza do jedzenia, nic nie można było, bo chociaż był sklepik przy naszym baraku, ale sprzedawano tam tylko papierosy, lusterka małe, nożyki kieszonkowe, podkówki do obuwia i tym podobne drobiazgi. W sklepiku tym sprzedawano przez okno i tylko wieczorem. Sklepową była jakaś młoda osoba. Jednego razu po przyjściu z roboty dowiedzieliśmy się, że przywieziono do sklepiku jakieś ciastka, zwane po niemiecku „kieks”. Natychmiast zgromadziliśmy się wszyscy pod oknem, oczekując otwarcia. Lecz kiedy sklepowa otwarła, powstał wielki ścisk i hałas, bo każdy chciał być pierwszy, bojąc się, że później ciastek zabraknie. Każdy prosił sklepową, żeby ważyła dla niego, szwargocąc, jak kto mógł po niemiecku. Kobieta przestraszyła się tem wszystkiem, zaczęła krzyczeć i chciała okno zamknąć; ale to było już niemożliwe, bo kilku jeńców było przez cały tłum wepchniętych w okno i połową ciała wisieli na polu, a połową już w sklepiku. Uciekła więc ze sklepiku i dopiero żołnierze rozpędzili cały tłum. Wspomnieć trzeba, że owe ciastka były zrobione po większej części z trocin drzewa brzozowego, a tylko cośkolwiek mąki żytniej i dla lepszego smaku było coś w tem sacharyny. Tak samo i w chlebie większość była sztucznej mąki, jako to: ziemniaki, brukiew, drzewo mielone, nawet i słoma. Tak to spekulowali Niemcy, aby się nie dać zwyciężyć i do końca nie upadali na duchu, powtarzając zawsze swoją piosenkę narodową: „Dojczland, Dojczland iber alles!“.

Na stację w Królewcu chodziliśmy też i w nocy ładować węgiel na parowozy, mając w takim razie odpoczynek w dzień. Jednego razu, kiedyśmy tak ładowali w nocy węgiel, zauważyłem, że niedaleko stoi pociąg towarowy. Myślę sobie:— Kto wie, czy tam w wagonach nie znajduje się coś, coby można zjeść?— Zawołałem jednego moskala i kiedy nasz wartownik drzemał na ławce, udaliśmy się do owego pociągu, odsunęliśmy drzwi i zobaczyliśmy z pół woza ziemniaków. Zaczęliśmy nabierać do kieszeni i do torebek; wkrótce powracaliśmy już z ziemniakami do swojej roboty, ale tuż na końcu naszej drogi natknęliśmy się na stróża kolejowego, który nam ziemniaki odebrał i zapisał nasze numery, cośmy je mieli namalowane na bluzach. A po miesiącu przyszedł rozkaz, aby nas aresztowano za kradzież ziemniaków i odsiedzieliśmy obaj po pięć dni, dostając tam jako pożywienie kawałek chleba i zimną wodę. Nie chciałbym zbyt szeroko rozpisywać się o kradzieżach, jakich dopuszczaliśmy się w Królewcu na stacji, bo bym może komuś sprawił zgorszenie. Ale wspomnieć muszę, że do tego zmuszał nas głód, bo ciężko było wyżyć na tem, co nam wydawano; a powiada przysłowie, że głód jest najgorszym doradcą. Przy kradzieżach spowodowanych głodem zdarzały się czasem i śmieszne wypadki.

Pewnego razu przyszliśmy na stację do roboty w niedzielę rano (bo i w niedzielę czasem musieliśmy pracować), a że to była niedziela, więc oprócz nas prawie nikogo nie było na stacji towarowej. W czasie śniadania (którego wprawdzie nie było, tylko przerwa w robocie) zauważyliśmy w wagonie ziemniaki. Drzwi były zamknięte, ale okienko u góry otwierało się swobodnie. Korzystając z tego, że żołnierz, który nas pilnował, siadł pod szopą i drzemał, zaczęliśmy podbiegać i włazić okienkiem po jednemu. Kilku już nabrało ziemniaków i powróciło na miejsce pracy; ale jednego jeszcze ochota brała na te ziemniaki, poleciał więc jeszcze i już wlazł do wagonu, a wtem dojeżdża maszynista, doczepia parowóz i odjeżdża. Dopiero wtenczas ów niewolnik wyskakuje okienkiem na ziemię. Potłukł się wprawdzie trocha, ale tego nie żałował, bo sobie nabrał ziemniaków i z tego powodu miał w ten dzień bogatszą niż kiedyindziej wieczerzę. Jeden kolega opowiadał mi znów, że w obozie, w którym on był z początku niewoli, jednego razu dzielili się niewolnicy chlebem. Dziesięciu ludzi należało do jednej bułki. Wtem z innego dziesiątka podszedł jeden i sprytnie porwał kawałek chleba. Rzucili się wszyscy na niego i zaczęli bić pięściami bez litości, ów złodziej zaś przychylił się tylko i zjadał tak szybko ten chleb, że kiedy go przestali bić, został się tylko ogryzek. Co dostał, to dostał, ale i głód trocha przyłagodził. Takie to wypadki zdarzały się z powodu głodu, jakiego doznawali niewolnicy. Bo też z każdym miesiącem brak żywności dawał się bardziej odczuwać, a rząd niemiecki zaczął używać różnych rzeczy do żywienia niewolników, a nawet i swojego ludu roboczego. Do zupy z brukwi dodawano nam jakieś duże zielone liście. Smak tej zupy był bardzo kwaśny, tak że niemożliwe to było do jedzenia. Kawę nam gotowano z suszonej brukwi. Z suszonej też brukwi gotowano nam zupę, w której było dosyć dużo małych, żółtych robaczków. Dawali też czasem i coś mięsa, które było czarne jak smoła, prawdopodobnie z jakichś morskich zwierzów (zapewne z wieloryba).

Tak żyjąc i pracując doczekaliśmy się wiosny 1918-go roku, kiedy to Rosja (po przewrocie bolszewickim) pogodziła się już z Niemcami i zaprzestała wojować. Nadzieja więc wstąpiła nam do serc, że przecież już może pojedziemy do domu; ale Niemcom się jakoś z tem nie śpieszyło i z dnia na dzień pracowaliśmy dalej. Nieszczęście chciało, że pracując przy węglu na stacji, przytłukłem sobie palec u ręki i musiałem pójść do szpitala miejskiego. Ale że tam miejsc było za mało, więc odesłano mnie znów do szpitala niewolniczego w Hajzbergu. Tam po upływie miesiąca wyleczyłem się i zostałem przeniesiony do baraków, gdzie byli niewolnicy zdrowi. Jak przed trzema laty, kiedy tam byłem, tak i teraz musieliśmy zawsze coś pracować, otrzymując za to pół marki dziennie, za co kupowaliśmy sobie zupę od Francuzów, którzy też tutaj byli w niewoli. Ale im przysyłali z kraju paczki z żywnością; więc oni to, co dostawali w obozie, sprzedawali nam, rosyjskim żołnierzom. Nareszcie po kilkunastu dniach przeznaczono nas znów kilkunastu na roboty i zaraz wysłano. Zdziwiło mię tylko bardzo, kiedy w biurze przy wypisywaniu nas z obozu dowiedziałem się, że ja sam jeden tylko pojadę na robotę aż do Alzacji. Oddano mię pod opiekę jednemu młodemu żołnierzowi, który zaraz poprowadził mnie na stację i w nocy odjechaliśmy.

Po dwóch dniach jazdy koleją przybyłem do Alzacji, do obozu Oberhofen. Tutaj również jak i w Hajzbergu musieliśmy zawsze coś pracować, tylko, że płacono nam już nie pieniędzmi, jeno jakiemiś kwitkami, które tylko w sklepiku w obozie można było wydać. Ale zaraz po tygodniu kilku z nas znów dalej wysłali na robotę niewojskową bliżej frontu niemiecko-francuskiego. Miejscowość, dokąd przyjechaliśmy na robotę, była to dosyć duża wioska między górami. Przez środek szła kolej i droga bita. Musieliśmy dowozić kamienie na wózkach do małej fabryki, gdzie maszyna tłukła je na drobne. Życie tutaj dawano nie gorsze, ale i nie lepsze, niż w poprzednich miejscach. Jako majstrowie przy tej robocie byli Alzatczycy, którzy oprócz francuskiego znali też dobrze i język niemiecki, i od nich to zaczęliśmy się dowiadywać różnych wiadomości o wojnie: że w Niemczech brak żywności, i że Niemcy już proszą o zawieszenie broni i rozpoczęcie układów pokojowych; później, że w Niemczech przewrót. Pewnego dnia powiedział nam jeden „cywil”, to już jest zawieszenie broni, czyli, że wojna już się skończyła. Nie chcieliśmy temu z początku wierzyć, bo już tak przygnębieni byliśmy tą niewolą, że straciliśmy prawie zupełnie wiarę w nasze uwolnienie się z niewoli, a zarazem w zakończenie wojny. Dopiero kiedy koło południa pociągi idące od granicy z różnemi wojskowemi rzeczami przyszły do naszej wioski, zaczęliśmy wierzyć, że kto wie, czy ta nasza niewola nie chyli się już ku upadkowi. A kiedy następnego dnia przyszliśmy na miejsce naszej pracy, robotnicy niewojskowi oświadczyli, że pracować dalej już nie będą, więc i my powróciliśmy do swojego mieszkania.

Dowiedzieliśmy się też, że miejscowość, gdzie się znajdujemy, jak wogóle i cała Alzacja, ma być oddana Francji, a niewolnicy, którzy w Alzacji się znajdują, że też mają pozostać na łasce Francji. Nie chcieliśmy temu wierzyć, tem bardziej, że żołnierze, którzy nas pilnowali, mówili nam przez tłumacza, iż w tych dniach jedziemy razem z nimi do Prus, a stamtąd pojedziemy już w swoją stronę. Jednego dnia kazano nam ładować do wagonów różne rzeczy, jakie się znajdowały w naszym składzie, i oświadczono nam, że my z naszą wartą jutro odjedziemy do Prus. Chciano nam nawet odebrać koce do przykrywania się i zapakować je razem do wagonów, aleśmy podnieśli krzyk, że i tę jedną noc będzie nam trudno przespać bez koców, i jakoś nam wreszcie dali spokój. Dostaliśmy jeszcze jakąś wieczerzę i poszliśmy spać pełni już nadziei, że jutro odjedziemy do Prus.

Nikt chyba z nas nie przeczuwał, czem będzie dla nas jutrzejszy dzień, że będzie zwiastunem tego, czego miljony ludzi od czterech lat oczekiwały! —Bo kiedy po spokojnej nocy nad samem już i ranem jeden wyszedł z mieszkania na podwórko, które było otoczone wysoko kolczastym drutem, a brama była zawsze zamknięta — a teraz zobaczył bramę otwartą, a w podwórku ani jednego Niemca nie było — wbiega z powrotem do mieszkania i woła:— Koledzy! Wstawajcie! Jesteśmy, zdaje mi się, wolni! Niewola nasza skończyła się! — Na co podniosły się dziesiątki głosów. — Czto eto za durak szumit noczju? (Co to za dureń hałasuje w nocy?) — zawołał jeden z moskali, i wszyscy skoczyliśmy ku drzwiom, w których byśmy się byli podusili, gdyby na szczęście nie były szerokie. Wybiegamy. Podwórko puste! W wartowni niema nikogo! Więc rzeczywiście jesteśmy wolni! Wartownicy od nas uciekli, obawiając się widocznie najścia Francuzów. Oniemiał prawie każdy z radości, zaczęliśmy wszyscy biegać. Jedni po podwórku, drudzy puścili się już poza bramę, chcąc użyć tej oczekiwanej wolności, chociaż jeszcze nie we własnym, ale obcym kraju. Zapasów żywności pozostało jeszcze trocha w naszej kuchni, więc było jeszcze co jeść, a oprócz tego w tenże dzień koło południa dorwaliśmy się do wojskowego niemieckiego składu z żywnością. Wtenczas to dopiero były dla nas wielkanocne święta! Tak hulaliśmy przez trzy dnie, używając tej nowonarodzonej wolności naszej, aż dopiero trzeciego dnia zauważyliśmy, iż ludzie miejscowi przybierają ulice i domy zielenią. Dowiedzieliśmy się zaraz, że już dziś ma przyjść wojsko francuskie, aby zająć tę miejscowość. I rzeczywiście, przed wieczorem przybyło wojsko, witane radośnie, a następnego dnia przyszła do nas tak zwana milicja miejscowa i rozkazała nam pójść do Francji. Zaraz też poszliśmy za przewodnikiem Francuzem.

Tak się zakończyła nasza niewola u Niemców. Jak przeżyliśmy pół roku we Francji i o tryumfalnym przyjeździe do Polski jako halerczycy, może znów kiedy indziej napiszę.

Leon Janczarski z pod Ojcowa.

Wspomnienia te ukazały się w odcinkach w wydaniach Gazety Świątecznej w 1931 roku, w numerach: 22 listopada 1931, 29 listopada 1931, 6 grudnia 1931, 13 grudnia 1931, 20 grudnia 1931, 27 grudnia 1931.


Z archiwum rodzinnego, list do rodziny od Marcela, brata Leona Janczarskiego.


Materiały zamieszczone w serwisie są chronione prawem autorskim i mogą być wykorzystywane przez użytkowników zgodnie z licencją Creative Commons BY-NC-ND, tj. umożliwiającą użytkownikom serwisu kopiowanie i rozpowszechnianie utworu pod warunkiem uznania autorstwa, tylko do użytku niekomercyjnego i bez utworów zależnych.
https://creativecommons.org/licenses/by-nc-nd/4.0/

0 0 votes
Article Rating
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments